Różowe archiwum
Już wszystko o tobie wiemy! Co się stało z aktami z operacji „Hiacynt”
Zaczęło się w listopadzie 1985 r. z rozkazu gen. Czesława Kiszczaka, ministra spraw wewnętrznych. Milicjanci odwiedzali wszystkich, co do których władza miała podejrzenia, że są homoseksualistami lub lesbijkami. – Ludzi zabierano z domów, czasem z zakładów pracy, uczelni, nawet z ulicy. Milicjanci nie mówili, po co i dlaczego nas zabierają – wspomina jeden z inwigilowanych wówczas ludzi, warszawski naukowiec. Nie chce się ujawnić.
Dziś nikt dokładnie nie wie, ile osób trafiło na przesłuchania i ile powstało potem teczek słynnego różowego archiwum. Według jednych źródeł – 11 tys., według Szymona Niemca i Jacka Adlera, działaczy organizacji gejowskich – 12 tys. – Tylko tyle? – dziwi się emerytowany oficer UOP i ABW. – Moim zdaniem jest ich o wiele więcej. W ramach Hiacynta mogło ich tyle powstać, ale przecież Służba Bezpieczeństwa homoseksualistami interesowała się od dawna – uważa nasz rozmówca.
Pod koniec września Niemiec i Adler złożyli do Instytutu Pamięci Narodowej wniosek o wszczęcie śledztwa oraz ściganie Kiszczaka za przeprowadzenie akcji Hiacynt. Chcą, by uznano ją za zbrodnię komunistyczną – a ta nie podlega przedawnieniu. – Nam nie chodzi o zemstę, ale o oskarżenie systemu, aparatu władzy, który gnoił ludzi. I żeby się to więcej nie powtórzyło – mówi Niemiec. – Oskarżyć, postawić przed sądem, skazać i koniec. A teczki skatalogować i zniszczyć – dodaje Adler.
Poniżanie zeznaniem
We wniosku do IPN napisali: „Przypomnieć należy, że początkiem ewidentnie bezprawnej akcji Hiacynt, przeprowadzonej na skalę ogólnopolską, było pobicie przez funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej gejów jesienią 1985 r.