Zapadł najsurowszy możliwy wyrok – 25 lat, właściwie odpowiednik kary śmierci. Niby wszystko układa się w całość: za sprawą koleżanki ekspedientka zostaje dyscyplinarnie zwolniona za kradzież, więc mści się, strzelając do niej i jej męża. Ale dowody w tej sprawie są wątłe. Prawdopodobieństwo psychologiczne – znikome. Jakość śledztwa – dyskusyjna. A jeśli dochodzi do jednej z najtragiczniejszych od wielu lat pomyłek sądowych?
Sprawa Ultimo – tak od ośmiu lat nazywają media morderstwo w warszawskim butiku. Zginął Daniel Jaźwiński, ranna została Anna Jaźwińska, skazana za morderstwo została Beata K. Po ośmiu latach od zbrodni – w trzecim już procesie, po dwóch uniewinnieniach. Sądził zespół – tym razem trzy osoby z pięciu były za skazaniem. Przeważyły zeznania technika sądowego, który dopiero teraz opowiadał, jak pobrał próbkę zapachu z kasetki, z której w dniu morderstwa zginęły pieniądze (zwożone do tej kasetki ze wszystkich sklepów sieci). A więc: że pobrał próbkę z góry, nie ze środka. I w konsekwencji uznano, że ponad wszelką wątpliwość Beata musiała być na miejscu zbrodni. Bo innych dowodów brak: żadnych linii papilarnych, włosów czy śladów prochu lub krwi na ubraniu. Anna Jaźwińska pamięta tylko tyle, że strzelała Beata i że widziała broń. Psychologowie nazywają to syndromem skupienia na broni.
W efekcie będzie więc jeszcze jeden wyrok: do pięciu lat za fałszywe zeznania i mataczenie w śledztwie dla państwa K. Halina, księgowa w dużej firmie, i Andrzej, emerytowany milicjant z wydziału przestępstw gospodarczych, od lat obstają, że w dniu i godzinie morderstwa Beata siedziała z nimi przy stole. Była wtedy dziewczyną ich syna. A więc nie mogła zabić.
Pięć lat, mówią, to mimo wszystko lżej niż mieć na sumieniu Beatę i jej całe życie.
Kobiety
Beata: prostolinijna, zadziorna dziewczyna z Ostrówka pod Wołominem, po zawodówce, z prostej chłopskiej rodziny. W 1991 r. ruszyła za pracą do Warszawy. Dostała etat w butiku. W Warszawie opowiadała, że właściwie nie musi pracować, ale chce, i jaki to wielki majątek mają jej rodzice. Ale naprawdę, nim poznała Piotra, syna państwa K., pomieszkiwała kątem w maleńkiej kawalerce z rodziną kuzynki.
Wcześniej, w 1995 r., zdążyła wyjść za mąż za kolegę ze szkoły i z pielgrzymek (z którym byli razem sześć lat i razem zaczęli pracować w tych butikach). I rozwieść się (w półtora miesiąca po ślubie mąż odszedł z serdeczną przyjaciółką Beaty; wysłała im w dniu ślubu wiązankę pogrzebową).
Anna: wówczas cicha, przykładna, skłonna do poświęceń młoda mama i żona. Też niedawno przeprowadzili się do własnego mieszkania. Według przyjaciół to mąż Daniel był głową tego domu: niewysoki, drobny szef agencji ochrony. Ale trochę szemranej, takiej, co to nigdy nie miała koncesji na działalność. Spec od systemów zabezpieczeń. Poza tym zaufany pracownik w pewnej innej agencji, wciąż jeszcze istniejącej, stworzonej przez człowieka dawnej żandarmerii i służb specjalnych i ochroniarza generała Jaruzelskiego.
Tło
Beata z Anną się znały. Zanim trafiły do dwóch różnych sklepów tej samej sieci Ultimo (Anna przy Nowym Świecie, gdzie została pełniącą obowiązki kierownika, a Beata przy ul. Świętokrzyskiej), parę miesięcy przepracowały razem. Z początku się lubiły. Były na swoich ślubach. Straciły kontakt mniej więcej w czasie, gdy się skomplikowała sytuacja służbowa.
W pierwszej połowie 1997 r. współwłaściciele sieci, panowie D. i M., się skłócili, doszło nawet do bójki. Gdy (akurat w przeddzień morderstwa) pan D. dostał pocztówkę z rysunkiem ryby i dopiskiem: „Połknąłeś śledzia żyleta”, większość pracowników wierzyła, że to sprawka pana M. Każdy z właścicieli zaczął przywozić do sklepów osobno swój towar. Personel sprzedawał jak leci, a rozliczał pieniądze do dwóch kas. I pilnował pieniędzy i interesów jednego właściciela. Pracownicy podzielili się na dwa obozy. Anna została wówczas człowiekiem pana M., Beata – pana D.
Podział ten nie przeszkadzał niektórym pracownikom skubać szefów. Było łatwo. Na kasy fiskalne nabijało się utargi do 14.00, czyli w godzinach pracy kontrolerów urzędu skarbowego, a potem już tylko kwoty wpisywano do zeszytu. To z tych pieniędzy kradła część ekspedientek. Beata, owszem, też kradła. Ale dziś się upiera, że akurat nie wtedy.
Na dwa tygodnie przed morderstwem pan M. zaproponował Beacie przejście do swojego obozu. Odmówiła. Pan M. zwolnił ją więc na tydzień przed morderstwem. Dyscyplinarnie. Pretekst wszedł mu w ręce: o Beacie źle mówiła pracująca z nią w jednym sklepie Monika, koleżanka Anny. Często wpadała ze Świętokrzyskiej na Nowy Świat na plotki. Wymyśliły z Anną test na uczciwość Beaty: kontrolowaną kradzież spodni.
Beata po tym zwolnieniu się wściekła. W poczuciu, powiada, że jest ofiarą czystek wśród ludzi pana D., zrobiła awanturę, łącznie z wezwaniem policji i narzeczonego.
I sprawa pewnie by się jakoś rozeszła, bo tamten drugi szef zatrudnił ją w innym swoim butiku spoza sieci. Ale kolejny pech: w owym nowym sklepie pracował już były mąż Beaty z nową żoną. Dobrzy pracownicy, których nie było już gdzie przenieść.
Tak więc po powrocie pan D. podpisał ostatecznie zwolnienie. Jak zeznał jednak, było mu trochę nieswojo. Doradził, by szła do sądu pracy. Miała pójść. 16 grudnia 1997 r. była u prawnika.
Śmierć
16 grudnia 1997 r. – ciąg paskudnych dla Anny Jaźwińskiej zbiegów okoliczności. W ogóle nie miała pójść do pracy, bo dziecko chore, bo mocno oparzyła rękę, lecz szef bardzo prosił. A potem samochód nie odpalił – był najzimniejszy dzień w roku – i pojechała tramwajem; już z pracy dzwoniła do męża, by ją wieczorem odebrał swoim samochodem. Nie może więc, jak mówi, wciąż przestać sobie wyrzucać, że przeoczyła tyle znaków z nieba. Bo gdy dzwoniła, mąż się wściekał, że pilna robota, w dodatku miał auto na drugim końcu miasta. Prosiła jednak. Przyjechał więc mniej więcej o 19.20.
O 19.38 dzwonił na komórkę Daniela jego szef – przyjaciel z agencji ochrony, tej drugiej – ale z jakichś powodów połączenie zostało zerwane.
Tuż po 22.00 znaleziono oboje w piwnicznej części sklepu. Daniel już nie żył; dwa strzały, jeden w pierś, a drugi – tak zwany dobijający – w plecy, i kurtka poszarpana, i poraniona ręka, tak, jakby pięścią w coś uderzył. I Anna. Jeden strzał, dwa wybite zęby; nim kula wyszła pod pachą, przerwała żyłę szyjną.
Był najzimniejszy dzień w roku, w piwnicy było kilkanaście stopni i tylko dlatego w ponad dwie godziny Anna się nie wykrwawiła.
Wiadomo, że morderca strzelał z dobrego rewolweru, wartego wówczas kilka tysięcy złotych. Model używany przez służby specjalne, w niektórych agencjach ochrony i w policji. Albo z pistoletu, ale wówczas morderca musiałby profesjonalnie pozbierać łuski, omijając plamy krwi. Na miejscu zbrodni nie znaleziono żadnych śladów. Prócz zapachu w kasetce, żadnych śladów Beaty.
Świadkowie
Być może to był pechowy dla Beaty zbieg okoliczności. Gdy policjanci rozpytywali w dniu morderstwa pod sklepem, kto mógł strzelać w Ultimo, panu Wiesiowi, prawej ręce właściciela M., jako pierwsi do głowy przyszli właśnie Beata z narzeczonym. Z powodu awantury sprzed tygodnia. A potem nieprzytomnej Anny pilnował w szpitalu akurat ten sam policjant, którego wzywano do tejże awantury w sklepie. On też pokojarzył fakty.
Zanim jeszcze Anna odzyskała przytomność, w szpitalu już huczało, że strzelała kobieta, choć nie wiadomo, czy te pogłoski pojawiły się akurat za sprawą pilnującego policjanta.
Jeszcze jeden przypadek: ze względu na stan Anny trzeba było się spieszyć. Więc pierwsze zeznania, te, które zaważyły na porzuceniu innych wątków śledztwa, przyjęli dwaj prości policjanci, a nie – jak można by oczekiwać – doświadczony dochodzeniowiec.
Jeden z tych dwóch obstawał potem przed sądem, że od Anny słyszał o dwóch osobach w sklepie: Beacie i jej chłopaku Piotrze, którego Anna na pewno miała wymienić z nazwiska. W spisanym przez nich protokole nie było jednak słowa o chłopaku. Co sąd zinterpretował początkowo jako okoliczność podważającą wartość dowodową zeznań. I pozwalającą uznać, że właśnie wówczas taki, a nie inny bieg wydarzeń Annie zasugerowano.
Marek Dobrowolski, niewysoki korpulentny policjant z wąsem, który prowadził tamto śledztwo, święcie wierzy, że strzelała Beata. Ale on też uważa, że pominięto klucz do całej sprawy. – Być może – mówi – Piotr rzeczywiście tam był, tylko chłopaki nie zapisali. Co by tłumaczyło wiele wątpliwości. Za to nie wierzę, żeby ktoś Annie mógł zasugerować. Jasne, że jeśli człowiek ma w głowie pustkę i nie pamięta, kto zabił mu bliskich, to będzie sobie chciał tę pustkę zapełnić. Ale nie Ania. Ona nie miała czasu myśleć, bo ona albo spała, albo była przez nas przesłuchiwana.
Policjanci powiadają, że każdy śledczy marzy, żeby po morderstwie trup wstał i powiedział, kto zabił. To podobno była dla nich właśnie taka sprawa: trup wstał.
Alibi
Piotr: syn pani Haliny i pasierb pana Andrzeja K. Mechanik samochodowy, lat wówczas 23, chwilowo na zwolnieniu. Starał się o angaż w policji. Nawet przeszedł testy. Sprawdzono mu kartotekę i czekał na wolne miejsce po policyjnym emerycie. (Miejsce trafiło się w styczniu 1998 r., kiedy Piotr już nie miał ochoty na pracę w policji).
Z Beatą znali się rok, w sierpniu 1997 r. zamieszkali razem w mieszkaniu ojczyma Piotra. – Stało puste – opowiada Halina K. – Lecz gdyby nie Beata, nigdy bym się na wyprowadzkę syna nie zgodziła. Z Beaty była taka gospocha, co to się zaopiekuje, przypilnuje i nie pozwoli na głupoty.
W dwa dni po zabójstwie, 18 grudnia o świcie, właśnie z tamtego mieszkania brygada antyterrorystyczna zabrała ich do aresztu. Pierwsze zeznania były jeszcze spójne: że 16 grudnia razem około siedemnastej wyszli od adwokata, a potem pojechali do rodziców Piotra. Że przy stole rozmawiali o zwolnieniu Beaty z pracy, debatowali, jak napisać pozew (ojczym dzwonił nawet, żeby się umówić, do jednej znajomej biegłej w prawie pracy, co widać na billingach). Pocieszali Beatę, że to nic takiego. I tak aż do wieczora.
W drodze powrotnej tuż przed 22 wpadli jeszcze do zamykanej właśnie kwiaciarni, żeby zamówić ozdoby na pierwszą wspólną choinkę (gdzie ich zapamiętały sprzedawczynie), i do kuzynki po papier podaniowy na pozew.
Dnia następnego wieczorem zadzwoniła koleżanka Beaty, też sklepowa, że w telewizji mówią o tamtej strzelaninie.
Obalanie alibi
Rodziców Piotra przesłuchano dzień później, w Jaworznie, gdzie byli na pogrzebie matki Andrzeja K. Też mówili spójnie: że żurek na stole, ciasto i rodzinna debata nad pozwem. A matka Piotra jeszcze dodatkowo – że najpierw Beata stała w drzwiach, oklepując policzki, bo dzień wyjątkowo zimny, że potem ona trzymała w rękach Beaty wymówienie, które pamięta dokładnie, bo ją strasznie zdziwiło, że oficjalnie dziewczyna zarabiała tylko 500 zł. I dużo, dużo innych, tym podobnych szczegółów.
W połowie tego przesłuchania zadzwonił telefon z Warszawy i policjant obwieścił panu K., że tam, w Warszawie, właśnie przesłuchują ich syna. I że ten syn opowiada, że Beaty wcale u nich nie było.
Andrzej K., jak pamięta, wtedy zaczął się wahać i gorączkowo liczyć, czy aby na pewno dzień z żurkiem wypadał szesnastego. Telefonicznie poszło więc do Warszawy, że w takim razie pan K. odmawia zeznawania. – Punkt dla nas – relacjonuje Dobrowolski. – To był dla mnie ostateczny dowód, że ich alibi jest tylko udawane i że zaraz pękną. Że dawny milicjant kręci, bo się połapał, że mu się grunt zaczyna palić, więc się profesjonalnie zasłania niepamięcią.
Jeszcze w drodze z Jaworzna państwo K. odbierali rozpaczliwe telefony od syna. Zastali go u siebie, siedział w kucki, po ciemku, wciśnięty w wersalkę. – Płakał – opowiada Halina K. – że stała się rzecz straszna. Że podpisał, że przy nim Beata przyznała się do morderstwa, bo mu zagrozili, że jest dość dowodów, żeby wsadzić jego. Był wówczas w takim stanie, że jeszcze przez kilka dni spaliśmy na jednym tapczanie, żeby mu nic nie przyszło do głowy.
Halina pamięta: przekonywała, że świat się nie zawalił, że wszystko da się jeszcze odkręcić, że trzeba tylko pogadać rzeczowo z prokuratorem.
Tylko że najpierw się trzeba było jeszcze z nim umówić. Choć wiele razy dzwonili, prokurator zbywał, że ma już swoją koncepcję. Zbywał też policjant. – Nos policyjny – mówi Dobrowolski – nie zawodzi. A już miałem w tej sprawie swoją wewnętrzną pewność.
Co do Beaty, Dobrowolski mówi tak: urodzona morderczyni. Przy pierwszym przesłuchaniu aż cztery razy już mu się zdawało, że dziewczyna pęknie. Brana w krzyżowy ogień pytań, zanosiła się płaczem, jak to zwykle bywa. I nagle ten błysk w oku. I harde spojrzenie. I uśmiech. I tekst, że przecież ona tego nie zrobiła.
Z Piotrem, mówi Dobrowolski, poszło prosto: na matkę. Powiedziano mu, że jeśli rodzice będą powtarzać tę wersję o wspólnym obiadku, to pójdą siedzieć, bo są żelazne zeznania na winę Beaty.
Poza tym śledczy po ludzku, jak mówi, zapytywał, czy warto dla jednej baby poświęcić życie swoje i rodziców, przecież w Polsce na mężczyznę przypada więcej niż jedna kobieta.
Niepamięć
Dla sądu zeznania Anny były kłopotliwe. W tych pierwszych pamiętała na pewno lufę pistoletu (na 100 proc., mówiła, był to właśnie pistolet, który bez wątpienia potrafi odróżnić od rewolweru). I Beatę, ale na 97 proc.
Kolejne zeznania: Beata na pewno, ale nie była pewna co do pistoletu.
Kolejne, na sali sądowej: dużo szczegółów, że gdy przyszła Beata, mąż był w łazience, a ona, w czarnym golfie, liczyła zwieziony tutaj utarg ze wszystkich sklepów, schylona nad kasetką, z której skradziono pieniądze. I wówczas sąd pokazał jej zdjęcie z miejsca zbrodni, gdzie jest w kurtce, jakby gotowa do wyjścia. Pogubiła się. Przestała wdawać się w jakiekolwiek szczegóły. Na pewno, mówiła odtąd, pamięta tylko chlupot swojej krwi, twarz Beaty w grymasie i swój krzyk: „Danielku!”. I słowa Beaty: „Ty mi tej broni nie zabierzesz, bo za dużo za nią zapłaciłam”.
Biegli zeznania Anny analizowali, lecz nie byli zgodni.
Ale największym kłopotem dla sądu byli państwo K., którzy, choć związek ich syna z Beatą zdążył już się rozpaść, upierali się, że Beata nie mogła zabić, bo nie mogła być w dwóch miejscach naraz. Dzwonili w tej sprawie bite trzy miesiące, aż im samym w końcu postawiono zarzuty.
Jak to wszystko rozumieć? Policjant Dobrowolski dziś byłby skłonny sądzić, że może z przyciskaniem Piotra nie do końca się wstrzelił. Że być może tamtego dnia Piotr po prostu był na miejscu zbrodni. Co więcej, być może Beata strzelała z pistoletu Piotra K.? Co by tłumaczyło, powiada policjant, jej upór w zeznaniach (bo być może K. ją poinstruował) i nienormalną żarliwość państwa K.
Pamięć
Gdy państwo K. skończyli wydzwaniać do prokuratury, Piotr zaczął obdzwaniać koleżanki Beaty. Przekonywał, że ona tego nie zrobiła. „Tak jakby mu nagle zaczęło zależeć, żebym uwierzyła” – konstatowała przed sądem pani Monika, ta sama, z którą Beata pracowała w sklepie i organizowała kontrolowaną kradzież. „Zależeć podejrzanie”.
Przy okazji taka obserwacja: Annę Jaźwińską ludzie oszczędzali i oszczędzają. Co jest poniekąd jasne – ileż można odzierać z godności ofiarę. Więc nie rozwodzono się specjalnie nad faktem znalezienia w samochodzie Daniela bejsbola czy fałszywych banknotów.
Beaty – przeciwnie – nikt oszczędzać nie chce. Morderczyni, a więc dawni koledzy z pracy chętnie opowiedzą.
Wszyscy w Ultimo zapamiętali na przykład, że chodziła obwieszona złotem, z tipsami, a więc musiała mieć mętne źródła utrzymania. Że potrafiła spojrzeć jak wąż – zimnym wzrokiem. Była nieobliczalna: na przykład raz obsztorcowała właścicielkę budki z krokietami, która zwróciła jej uwagę, że źle parkuje auto, a raz zrugała samą Anię, gdy ta jej wytknęła godzinne spóźnienie do pracy.
Albo ten wieniec, wysłany na ślub mężowi; czy taka osoba nie strzelałaby, gdyby dać jej broń?
Do dziś pracownicy sieci Ultimo są zresztą przekonani, że tę kartę z rybą i dopiskiem „Połknąłeś śledzia żyleta” też wysłała Beata. Choć ekspertyza grafologa wykluczyła Beatę (i Piotra), to mało kto w to wierzy. Tym bardziej że po kartce nic więcej się nie stało.
Policja badała sumiennie opowieść, jakoby Piotra raz kiedyś widziano z bronią. Ostatnie, mniej więcej dziesiąte, ogniwo w łańcuszku przesłuchiwanych wyśmiało to jako głupią plotkę, ale większość dawnych pracowników do dziś wierzy w historię z bronią.
I nawet pan Dobrowolski, ten co prowadził całą sprawę, z opinii psychiatrycznej zapamiętał jedynie, że według specjalistów Beata miała naturę krętacza, który się zapiera do samego końca. Tymczasem w opinii było więcej o tym, że jest osobą pomocną, uczynną, choć egocentryczną. I że tamta zbrodnia w jej wykonaniu byłaby nieczytelna psychologicznie.
Życie
Osiem lat. Dla Anny – dziesiątki myśli samobójczych, ciężka, długa depresja. Jeżdżąc na cmentarz do męża nieraz – opowiada – miała ochotę przywalić w mur na zakręcie, lecz z tyłu w foteliku siedziała córka.
Długo nie mogła znaleźć pracy, nie miała siły szukać. Aż Krzysztof Orszagh, sam po podobnych przejściach, zatrudnił ją w biurze pomocy ofiarom. Pierwsza sprawa: była prostytutka, której konkubent chciał odebrać dziecko. Trzeba ją było ratować, bo mimo wszystko była dobrą matką. Czasami, powiada Anna, trafia się jakiś oszołom od wybitej szyby. Ale naprawdę ważne, że odczuwa w tej pracy ulgę, bo współczucie wyraża jej ktoś, kto cierpi tak jak ona.
Beata dwa lata z ośmiu przesiedziała w areszcie. Tam też, od kiedy zapadł ostatni wyrok skazujący, czeka na rozwój wypadków. Uciekła w wiarę. Z kradzieży ją rozgrzeszyli, a po tym, jak dawny wikary w jej parafii, a dziś ksiądz doktor z Warszawy, przeprowadził na niej coś, co Kościół nazywa testem prawdy, dostała pracę na plebanii. Zanim zapadł wyrok, z obowiązków wywiązywała się bez zastrzeżeń.
Z Piotrem się rozstała. Nie ma, powiada, żalu. Poza tym jako katoliczka ma jednego męża. Panią Halinę, mówi, z czasem pokochała. Płacze, kiedy wspomina tę rodzinę.
Tym bardziej że to Halina znalazła jej adwokata (który miał pewne pretensje do rodziny, że w odpowiednim czasie nie wynajęła detektywa, ale jak do działania zmusić prostych biednych ludzi?). Zajęła się matką Beaty. Miała czas, powiada, bo swoich znajomych potraciła. Pytali: „Ale czy na pewno ta Beata była wtedy z wami?”. Mówiła: „Na pewno”. Ale ci znajomi potem znów pytali.
Obie – i Anna, i Beata – opowiadając o procesie mówią, że pójście tam to jak wleczenie nogi za nogą wbrew jakimś wielkim siłom. Że się pełznie. Że każda sprawa zupełnie wypiera człowieka z emocji. Że potem na długo zostaje tylko czarna dziura.
Przy czym Anna cały czas się waha pomiędzy fatalizmem a obwinianiem siebie, że nie dostrzegła znaków. Kiedy sąd pytał, dlaczego na zdjęciach z miejsca zbrodni jest w kurce, choć miała dopiero liczyć kasę, nie zaskoczył jej jakiś tam trybik w głowie: przecież tam było zimno, bo w końcu 16 grudnia to najzimniejszy dzień w roku. Czy to by obroniło tamte jej zeznania?
Beata tyle nie myśli: prostsza, nierefleksyjna. Wierzy księdzu. A ksiądz jej mówi, że wszystko w rękach Boga.
A poza tym: po ośmiu latach Anna jest absolutnie pewna, że to Beata zabiła. Tyle rozpraw, mówi Anna, a Beata nie patrzy w oczy. Beata wierzy, że Anna wie, kto strzelał, ale że się boi. Skoro Anna nigdy jej nie spojrzała w oczy.