Życie po 17.15
Życie po 17.15. Rozmowy z ocalonymi po zawaleniu dachu hali MTK
Tego popołudnia o siedemnastej piętnaście śmierć przyszła z góry, ale zatrzymała się kilkadziesiąt centymetrów od Grzegorza Jabłońskiego z Olsztyna. Uratowało go to, że siedział, a następnie upadł na podłogę. Lecąca blacha obcięła mu tylko wskazujący palec lewej dłoni. Nie pamięta, jak długo leżał w marznącej ciemności. Nie pamięta, o czym myślał. Pamięta, że strach przyszedł, kiedy wokół niego zaczęły dzwonić telefony komórkowe, których nikt nie odbierał,
Jabłoński, właściciel sklepu dla wielbicieli gołębi, na targach miał własne stoisko. Przypomina sobie, że kiedy leżał pod zwałowiskiem (może godzinę, może dwie), udało mu się wyjąć telefon i wystukać numer do domu. Potem komórką oświetlił przestrzeń wokół siebie. Znalazł kawałek deski. Zaczął nią regularnie stukać w blachę. Szybko zorientował się, że w przestrzeni pomiędzy podłogą a blachą jest sam. – Starałem się nie krzyczeć, żeby nie tracić sił. Ale w oddali słyszałem przerażające wrzaski, z których wynikało, że w sąsiednich niszach są uwięzione trzy lub cztery osoby.
W szpitalu dowiedział się, że uratowali go koledzy, którzy zdążyli umknąć przed opadającym dachem. – Zapamiętali miejsce, gdzie siedziałem w hali, i tam kierowali ratowników – mówi ze łzami w oczach.
Szelest spadającego dachu
W sobotę o siedemnastej piętnaście Jarosław Kitka z dumą oglądał na targach swojego gołębia, najlepszego w okręgu katowickim. Tego dnia ptak został wybrany do reprezentacji Polski. Siedział w klatce na środku hali, na honorowym miejscu, kiedy runął na niego, na stojącego obok pana Kitkę i na pozostałych gości targów ponad hektar metalowego dachu.
– Potworny huk. Patrzę, jak opadający sufit leci w naszą stronę. Potem zgasło światło – pan Kitka zaraz rzucił się do wyjścia awaryjnego.