– Różnie mówią o nas: diabły, smoluchy – Grzegorz Pytel zdejmuje usmoloną wełnianą czapkę i rzuca na wersalkę przykrytą burozielonym kocem. Twarz ma poczerniałą od węglowego pyłu, który wcisnął się w każdy por skóry, dziurki w nosie, zawisł czarną kroplą w kącikach oczu. Jego język jest nienaturalnie czerwony, a wargi wyglądają jak uszminkowane, kiedy je oblizuje, bo mu spierzchły na mrozie.
Grzegorz jest pegeerusem, czyli sierotą po Igloopolu (zrodzonym w czasach PRL megakombinatem rolno-przemysłowym z siedzibą w Dębicy, gospodarującym m.in. na wielkich połaciach Bieszczadów). Kiedy ten zostawił ludzi bez pracy i zarobku, Pytel – odmiennie niż klasyczny pegeerus – nie czekał na cud. Bo w Bieszczadach trudno o cud. Wziął robotę przy wypałach. – Magisterium do tego niepotrzebne. Wystarczy praktyka i trochę pomyślunku, żeby załapać, o co chodzi.
Nauczył się, jak zmieścić w retorcie 12 metrów przestrzennych drewna i jak po dwóch dobach wyjąć z niej tonę węgla. Jak wypalać w deszcz, a jak latem, kiedy słońce dusi retortę. Jak zimą przy dużym mrozie. Ile na tonę węgla potrzeba drewna olchowego, a ile buczyny. Teraz wystarczy, że spojrzy na kolor dymu wydobywającego się z retorty i wie już, co się dzieje wewnątrz.
Nie dostał się na studia w Szczecinie. W 1984 r. skończył służbę wojskową. – Wtedy złapałem ogłoszenie o Bieszczadach, że ludzi potrzebują do Igloopolu. Pojechał rozejrzeć się. – Spodobało mi się i zostałem. Dlaczego się spodobało? – Bo to był ostatni skrawek kraju, gdzie można było pokowboić – uśmiecha się szyderczo.