Jak dobra, życzliwa i doświadczona przyjaciółka, w kłopocie poradzi, w trosce i smutku pocieszy i będzie służyć w urządzeniu życia, w pełnieniu trudnych obowiązków rodzinnych, zawodowych, społecznych” – tak swe zamiary deklarowała redakcja tygodnika w pierwszym numerze, który ukazał się 21 marca 1948 r. Tygodnik miały robić przedwojenne, dobrze wykształcone komunistki z inteligenckich domów. Lecz i awans społeczny się znalazł w składzie redakcji, jak na przykład towarzyszka Regina J., która na zebraniu redakcyjnym podkreśliła, że dopiero w „Przyjaciółce” doznała nobilitacji na pracownika umysłowego. Dodała, że swym wyczuciem klasowym nie we wszystkich koleżankach odnajduje koleżanki partyjne. Nie czuje jej na przykład w Sabinie B., która ma w sobie coś pańskiego. A przecież właśnie Sabina B. znalazła się na odcinku szczególnej wagi: odpisywała na listy czytelniczek. Bo już wtedy, w pierwszych latach wydawania pisma, zaczęły do redakcji napływać stosy listów. Pisały młode kobiety wyrwane z wiejskiej otuliny, już w mieście, przybyłe do fabryk, hut, do odgruzowania, wznoszenia, budowania, murowania, strasznie tym przejęte i zupełnie ogłupiałe.
„Bo cokolwiek powiedzieć o tych zboczonych czasach, nigdy, jak wtedy, ludzie nie wkładali tyle serca, tyle szalonego pragnienia, by podnosić z gruzów, dźwigać, naprawiać i budować Polskę” – mówiła mi trzynaście lat temu jedna z pierwszych redaktorek Maria B.
Listy tragiczne
Zagubione w tym murowaniu i budowaniu, potrzebowały jakiejś ciepłej przynależności i łaknęły rady. Podobnie jak ich matki i starsze siostry, które co prawda zmieniania pieluch nie zamieniły na kielnie, lecz były po wojnie pogruchotane, poranione; często owdowiałe – nie wiedziały, jak żyć dalej.