Benzyna była w PRL towarem wyjątkowym. Nie dało się jej upędzić jak bimbru, wyhodować u teścia na wsi czy przemycić z NRD albo Węgier. Absolutnym dysponentem paliwa, jak zresztą wszystkich produktów strategicznych, było państwo. Od samego początku PRL pojazdy państwowe, stanowiące większość na drogach, obficie dostarczały paliwa prywatnym samochodom. Przez pierwszych kilkanaście powojennych lat z racji znikomej liczby prywatnych aut był to problem marginalny. Po raz pierwszy zwrócił uwagę władz w 1957 r., kiedy po Październiku ludzie poczuli w portfelach nieco więcej pieniędzy, a zielone (chociaż krótkotrwałe) światło dla prywatnej inicjatywy stworzyło pierwsze fortunki, których już nie trzeba było ukrywać. Kiedy więc w czerwcu 1957 r. zaczął się sezon urlopowy, od razu odnotowano falę paliwowych nadużyć i kradzieży. Proceder rozwijał się pomyślnie i dwa lata później krążył dowcip, że w Polsce zostanie wprowadzony ruch lewostronny, bo i tak wszyscy jeżdżą na „lewej” benzynie.
Samochody bez liczników
Na początku lat sześćdziesiątych problemem zajęła się poważnie Komenda Główna MO. Wyniki były zaskakujące: w 1964 r. pojazdy prywatne zużyły ok. 284,4 tys. ton paliwa, natomiast stacje benzynowe sprzedały ich właścicielom tylko 124,4 tys. Pozostałe 160 tys. pochodziło z państwowych baków. W „wygospodarowywaniu” paliwa przodowali budowlańcy. Np. w Katowickiem w 1962 r. wedle dokumentów przewieziono samochodami jednostek podległych Ministerstwu Budownictwa ok. 26 mln ton towarów, podczas gdy do przewiezienia było zaledwie 3,8 mln ton. Sprawdzić liczniki było trudno, skoro spośród 20 tys. skontrolowanych w 1964 r. samochodów – w 7028 nie było liczników lub były uszkodzone. (W jednej z gorzowskich firm na skontrolowane 74 pojazdy – 72 miały przerobione liczniki).