Naród z Księgi Guinnessa
Naród z Księgi Guinnessa. Polacy kochają pobijać idiotyczne rekordy
Marii Gęborek, właścicielki firmy zajmującej się obsługą bicia rekordów, od kwietnia do października nie ma w domu. To szczyt sezonu rekordowego. Średnio bije się ich sześć tygodniowo. Mistrzostwa Świata w Jedzeniu Bułki Tartej sąsiadują z Rzucaniem Młotkiem do Telewizora. Restauratorzy gotują największą zupę, a pszczelarz z Grudziądza chce się od stóp do głowy obłożyć pszczołami.
Nie wiadomo, skąd to mamy
Tak naprawdę nikt nie wie, dlaczego Polacy postanowili nagle masowo bić rekordy. – Myślę, że ludzie mają dość szarej codzienności i odczuwają ogromną potrzebę odniesienia sukcesu – mówi Cezary Leżeński, prezes Stowarzyszenia Polskie Rekordy i Osobliwości.
– To wyraz tęsknoty za masowymi imprezami z lat 70. – stawia diagnozę Roman Czejarek, szef „Lata z Radiem” I Programu Polskiego Radia.
– To wyraz ułańskiej fantazji Polaków. Zawsze byliśmy najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym – wyrokuje Dionizy Zejer, redaktor rocznika „Polskie Rekordy i Osobliwości”.
Zenon Pustelnik, wydawca polskiej edycji Księgi rekordów Guinnessa sądzi, że Polacy po prostu chcą być sławni.
Kiedy Aleksander Cierpicki w marcu 1987 r. postanowił pobiegać w samych kąpielówkach ośnieżoną plażą w Jelitkowie, nie mógł przypuszczać, że właśnie zapoczątkował nowy obyczaj bicia rekordów. Wyczyn odnotowały z ciekawości wszystkie media. Niestety nie można było sprawdzić, czy pan Aleksander zakwalifikował się do Księgi rekordów Guinnessa, bo ta, z przyczyn ideologicznych, w Polsce nie mogła się ukazywać do 1989 r.
W latach 90. w ślady Aleksandra Cierpickiego poszło już kilkuset Polaków. W 2000 r. marginalne zjawisko przerodziło się niepostrzeżenie w modę.