Pan Stanisław pisał w liście do żony Zofii opublikowanym w rubryce „Pożegnania” w „Gazecie Wyborczej”: „Dziś mija pół roku, jak odeszłaś ode mnie. Nie mogę pojąć, że stało się to tak nagle i niespodziewanie, nagły skok z życia do wieczności. Pół roku smutków, goryczy, bezsennych nocy i rozpaczliwego oczekiwania i wypatrywania, że po prostu na chwilę wyszłaś i wracasz. Niestety, drzwi nie otwierają się. Ciągle zadaję sobie pytanie: dlaczego Ty odeszłaś pierwsza? Dlaczego nie ja? Wszak inaczej planowałem. Byliśmy ze sobą 26 szczęśliwych lat”.
Pan Stanisław Zofię poznał w sanatorium
Pan Stanisław dostał znaki. Poszedł na grób rodziców, zobaczył pękniętą płytę, którą trzeba było naprawić. Pewnych prac wymagał także grób synka, który umarł niedługo po urodzeniu. I wreszcie własny grób na załatwionym z pomocą kolegi z wojska kawałku ziemi cmentarnej. Już na nim było wypisane jego imię i nazwisko. Teraz zaś okazało się, że on z nazwiskiem na pomniku żyje, a Żony, która zmarła, na pomniku nie ma. Ponieważ to on, jako 70-latek, miał umrzeć pierwszy.
Żona Zofia nie zostawiła testamentu, więc pan Stanisław nie ma prawa do jej mieszkania, bo nie wzięli ślubu. Ona nie chciała. Papier, zapis – cóż to zmieni, jeśli się ludzie potrzebują na zawsze, do śmierci? Właściwie pan Stanisław ma prawo do mieszkania jako konkubent, ale machnął ręką. Po Żonie zachował pierścionek z wypadniętym oczkiem. Odda go synowej w Ameryce.
Druga synowa jest Niemką. Syn otrzymał stypendium na studia w Niemczech, poznał Niemkę. Dwoje dzieci. Szczęście, standard. Czy panu Stanisławowi mogłoby w najśmielszych projektach na życie przejść przez głowę, kiedy szedł z I Armią od Oki do Berlina i bił Niemców, że jego wnuczęta będą mówiły z nim po niemiecku i że będą tam mieszkały.