W rzymskiej paradzie gejów i lesbijek z całej Europy wzięło udział 200 tys. osób. Podążająca w tym samym czasie do Wiecznego Miasta na spotkanie z papieżem jubileuszowa pielgrzymka z Polski liczyła ok. 30 tys. To drobna ilustracja szokującego odwrócenia ról: poniżana do niedawna i prześladowana mniejszość o innej orientacji seksualnej krok za krokiem zdobywa kolejne przyczółki i progi. Maszeruje z dumą i podniesionym czołem, głośno i butnie dopominając się o swoje. Ostentacyjnie, czasem przekraczając granice dobrego smaku, demonstruje swoją seksualność. Przekracza kolejne bariery akceptacji prawnej, a wraz z tym przychodzi pora na akceptację obyczajową. Akceptacja homoseksualizmu należy do kanonu politycznej poprawności. Dzieje się tak od kilku lat – mimo oporów – także w Polsce, zwłaszcza tej wielkomiejskiej. Choć nie brak również oficjalnych wypowiedzi o zboczeńcach (Kazimierz Kapera) czy osobach „obarczonych skłonnościami homoseksualnymi” (przewodniczący polskiej delegacji na obrady Rady Europy Marcin Libicki). Ile jeszcze w tej kwestii przed nami – pokazuje doświadczenie Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych. O co i o kogo zatem cały ten spór?
O homoseksualizmie Andrzeja M. nie wiedział nikt, nawet matka. Żył w piętrowych mistyfikacjach, gnębiony depresją i nieustanną obawą, że ktoś go odkryje. – Do tego stopnia miałem siebie dość, że czasem musiałem przejść na drugą stronę ulicy, żeby nie iść razem z sobą – mówił. „Żyć w ukryciu”, jak nazywają to geje, jest męką, o której nie potrzebujący mistyfikować mogą mieć małe pojęcie. Mężczyźni, mający przez lata dwie żony, dwa domy, dwa życia, którym brak odwagi i siły ani żeby się z tego wyplątać, ani żeby się przyznać, w wiecznych oszukańczych zebraniach i delegacjach służbowych, w istocie mają lepiej.