W społeczeństwie amerykańskim zarysowuje się nowy i całkiem niespodziewany podział na tych, którzy mają dzieci, i tych, którzy się zdecydowali ich nie mieć. Ci ostatni nie chcą być nazywani bezdzietnymi, childless, co sugeruje brak czegoś i pobrzmiewa smutno. Mówią o sobie childfree, wolni od dzieci, jak guma do żucia bez cukru, bo czują się uwolnieni, nie zaś pozbawieni. To ludzie młodzi, zamożni, skoncentrowani na własnym życiu, pracy, zdrowiu, kondycji fizycznej, uciechach i podróżach. A mimo to cały czas narażeni na towarzystwo hałaśliwych i źle zachowujących się cudzych pociech. Horror!
Na narastający konflikt składa się wiele czynników: pigułka antykoncepcyjna, praca zawodowa kobiet, technologie medyczne pozwalające mieć dzieci większym rzeszom zainteresowanych lub mieć je coraz później, pozwalające zrezygnować z dzieci w ogóle i wreszcie otwarcie funkcjonujące pary gejowskie. To wszystko spowodowało ogromne zmiany w stosunku do rodzicielstwa: co kiedyś było naturalnym biegiem wydarzeń, w równie naturalny sposób traktowanym przez otoczenie, teraz jest rezultatem wyboru.
Dziecko to wydatek
Na pierwsze dziecko decydują się ludzie coraz starsi, nieraz grubo po trzydziestce, a nawet i czterdziestce. Są zamożniejsi, lepiej wykształceni, światowi i dojrzalsi niż byli ich rodzice. Kobiety w ciąży są aktywne, obecne na kortach, w siłowni i w reklamie, gdzie w strojach dobrych projektantów wysiadają ze swoich modnych terenowych aut i grają w siatkówkę na plaży. Bycie w ciąży i pojawianie się z dzieckiem jest symbolem pewnego statusu. Niemowlęta są obecne w kinach, teatrach i eleganckich restauracjach, w samolotach i w hotelach.