Może kiedyś zginę
Sporty ekstremalne: skoki na linie. Może kiedyś zginę
Wakacyjny sezon sportów ekstremalnych tego lata zapisze się w ich historii czarną literą – pierwszą ofiarą śmiertelną skoków na linie w Polsce. W czerwcu we Francji na ziemię runęła skacząca para, 22-letnia dziewczyna zginęła, chłopak w stanie ciężkim trafił do szpitala. Organizatorzy prawdopodobnie błędnie dopasowali linę do wagi wspólnie lecącej dwójki. Poprzedni groźny wypadek wydarzył się w 1997 r. – skacząca z dźwigu w Sopocie kobieta uderzyła głową o ziemię. Przeżyła, ale z przetrąconym kręgosłupem. Instruktor używał sprzętu bez atestu. Pierwszą w ogóle ofiarą bungee, którą podają w Internecie skoczkowie, był najpewniej w 1990 r. 19-letni Thomas z Nowej Zelandii. Instruktor popalał na dźwigu trawkę i źle chłopca przymocował.
Znane dotąd wypadki na bungee rzadko jednak miały tak tragicznie absurdalną przyczynę – użycie materiału, który nadaje się do wzmacniania wersalki. – Była to taśma tapicerska o szerokości 6 cm, zrobiona po części z gumy i z materiału. Przywiązana została po obu stronach mostu, chłopiec skakał na tzw. wahadło, leciał pod mostem. Na sobie miał domowej roboty uprząż. Za drugim razem taśma pękła ok. 5 m poniżej mostu – mówi Janusz Barcik, zastępca komendanta policji w Wadowicach.
Pasowało mu powietrze
O 25-letnim Piotrku sąsiedzi z rodzinnego Zakrzowa mówią to, co zwykle mówi się o zmarłych, którzy nikomu poza samym sobą niczego złego nie zrobili: grzeczny, lubiany, chodził do kościoła. Ministrant, potem kościelny lektor, ochotnik w straży pożarnej.