Martin McGuiness zaprzecza. To nie on strzelił pierwszy w Derry. Miał wtedy 22 lata, był jednym z szefów Provosów – dysydenckiej grupy IRA. Unioniści – ci, co chcą, by Ulster był perłą w Koronie Brytyjskiej – uważali go za ojca chrzestnego terroryzmu republikanów, znaczy tych, co chcieli wyrwać perłę z Korony za wszelką cenę. Odrzucali bowiem podział Zielonej Wyspy na dwa kraje, unionistów mieli za kolonizatorów, a wojska brytyjskie w Ulsterze za okupantów.
Tak – potwierdza po latach McGuiness, dziś jeden z głównych rozgrywających na politycznej szachownicy Ulsteru, minister edukacji w rządzie prowincji, prawa ręka szefa Sinn Fein Gerry’ego Adamsa – byłem w kierownictwie IRA w Derry w początku lat 70., ale próba wrobienia mnie w Krwawą Niedzielę to żałosna prowokacja. Jak tu nie wierzyć, przecież McGuiness, jak Adams, od dawna chodzi w garniturze, nosi dyplomatkę, razem z szefem nakłania kolegów z IRA do oddania broni w imię pokoju? Może zrozumiał, że terror to droga donikąd? Że nie uleczy się nim „rozdartego serca Irlandii Północnej”, jak mówi poeta-noblista z Ulsteru Seamus Heaney.
Dwa dziedzictwa
Bo bywało tak. Styczeń 1976 r. Mikrobus wiezie do domu robotników. Zatrzymuje go gromada uzbrojonych mężczyzn w kominiarkach. Wychodzić. Ustawić się na skraju szosy. Wszyscy katolicy – wystąpić z szeregu. Traf chciał, że prócz jednego wszyscy pasażerowie byli protestantami. Więc pomyśleli, że to protestancka bojówka chce załatwić katolika, pewnie sympatyka IRA. Robotnik-katolik waha się, czuje, że kolega ściska go za rękę: nie wydamy cię, nie wychodź przed szereg. Jednak wyszedł.