Gra w lotki nazywa się dart – a to już nie zabawa, ale sposób na życie, adrenalina i przygoda
Piotr, zwany przez przyjaciół Bukosiem, biznesmen komputerowy, własna firma, wysokie obroty. Kochający mąż i ojciec. I nagle coś mu się stało. – Kompletnie oszalał – mówi ze smutkiem Becia, żona. – Wyrzucił z salonu wszystkie meble, zainstalował elektroniczną tarczę na stojakach. I znikł w tym salonie zamienionym na jaskinię gry.
Ale myliłby się ten, kto podejrzewałby Bukosia o odlot hazardowy. Miał czyste intencje, grał wyłącznie dla sportu, dla piękna tej chwili, kiedy człowiek trafia potrójną dwudziestkę. Grał całe noce. Potem grał całe dnie i noce. Potem potrafił bez snu grać trzy doby nieustannie. Becia poprosiła o pomoc zaprzyjaźnionego psychologa. Ten orzekł: To drobiazg, w życiu może być znacznie gorzej, skoro Piotruś chce grać, niech gra.
Kuflem w barmana
W lotki grało się w Polsce od lat, ale dopiero niedawno ta zabawa towarzyska zmieniła się w dyscyplinę sportową. Być może pod wpływem Eurosportu, który zimą transmitował mistrzowskie zawody. A może dlatego, że Polacy masowo ruszyli w świat i tam podpatrzyli, jak pasjonujące są rozgrywki darta w Anglii, Belgii, Niemczech. Działają tam ligi darta, organizowane są mistrzostwa krajowe w różnych kategoriach wiekowych, powoływane są reprezentacje narodowe, które walczą w europejskich i światowych championatach. Słowem, normalny sport z całym towarzyszącym zmaganiom zawodników anturażem: medalami, fanatycznymi kibicami i sławą, jaką cieszą się najlepsi.
W świecie darterów krążą legendy o mistrzach: Anglikach Ericu Bristowie i Bobbym George’u, Holendrze Raymondzie Van Barneveldzie. Mecz finałowy o mistrzostwo świata w 1998 r., gdzie walczył Van Barneveld (i wygrał), oglądało na żywo 5 mln holenderskich miłośników darta.