1 Polska to jest taki kraj, w którym lepiej nie budzić zainteresowania. Kto w Polakach nie budzi zainteresowania – ma spokój. Kim Polacy się zainteresują – z miejsca uznany zostaje odpowiednio za żyda, komunistę, zdrajcę, pedofila, feministę, ubeka, pederastę, aferzystę, skandalistę i hucpiarza. Austriacka pisarka Elfriede Jelinek dopóki w Polsce była kompletnie nieznana, miała (w Polsce) jako tako. Nikogo nie obchodziła, w związku z tym nikt się jej nie czepiał. Teraz jak dostała Nobla, dalej jest kompletnie nieznana, bo przecież dalej jej książek nikt nie czytał i sztuk teatralnych nie zna, ale ponieważ dostała Nobla, z miejsca uznana została za grafomankę, skandalistkę, feministkę, a skoro na domiar z not biograficznych wynika, że ma żydowskie korzenie i przez pewien czas należała do partii komunistycznej – wszystko jest jasne.
2 W związku z tym wybiła też w Polsce doroczna czarna godzina szwedzkich akademików, którzy wedle potocznej polskiej opinii są grupą zbiegłych z domu obłąkanych pensjonariuszy. Są oni wszyscy, ma się rozumieć, kompletnymi analfabetami, wyboru dokonują drogą losowania i po pijanemu. Dlatego oczywisty jest zwyczaj, że co roku w październiku o godzinie trzynastej zza uchylonych drzwi, gdzie trwają (he, he, he) „obrady”, wymyka się tylko jeden najtrzeźwiejszy członek komisji i bełkotliwie odczytuje nazwisko laureata, drzwi przy tym plecami podpiera, po pierwsze, żeby samemu się nie osunąć, po drugie, żeby broń Boże nikt nie zajrzał do środka.
3 Pomijam oczywistości. Pomijam oczywistości takie, że o wiele częściej nazwiska kolejnych laureatów nic nikomu nie mówią, niż mówią cokolwiek. Coetzee, Kertesz, Naipaul – jak zostały te nazwiska w niedawnych latach ogłoszone, nie była to przecież żadna oczywista i powszechnie znana sprawa, co skądinąd jest pestką w porównaniu z mało pamiętanym faktem, że jak swego czasu Nobla dostał Izaak Singer, kto zacz, w Polsce nie wiedział pies z kulawą nogą. Podobnie było z wielkim Cannetim, podobnych przykładów jest wiele. Jak świat poznawał nazwiska Miłosza i Szymborskiej, poznawał kompletnie nieznane i egzotyczne nazwiska – nie jest to jednak, jak się zdaje, skuteczna lekcja pokory dla Polaków, dla tych Polaków, którzy na taki argument powiedzą: no właśnie i pluną na trumnę.
4 Pomijam oczywistości. Pomijam oczywistości takie, że rzekomo istnieje doskonale wszystkim znana (wszystkim, z wyjątkiem akademików szwedzkich) grupa autorów bez wątpienia zasługujących, i co gorsza oczekujących, na Nobla. Otóż ten wariant jest najgorszy ze wszystkich możliwych. Dostać niezasłużonego Nobla i być następnie bezlitośnie, przez rzekomych znawców, wyszydzanym za grafomanię i przynależność do międzynarodowej sitwy, dającej nagrodę – jest jednak znacznie mniejszym i krócej trwającym upokorzeniem, niż być, przez tychże znawców, nominowanym na niezasłużenie pomijanego klasyka współczesności i co roku czekać, i co roku być wymienianym w grupie przegranych faworytów. (Fakt, że pierwsza klęska jest korzystniejsza finansowo, pomijam – piszę o imponderabiliach).
5 Jak komuś przyprawiona zostanie gęba pisarza czekającego na Nobla – to po nim. Nie tylko ja pamiętam słynną, a z czasem, z tego powodu coraz bardziej groteskową, parę: Alberto Moravia i Graham Green. Bardzo to przecież byli nieźli autorzy. Anglik – jak nie wybitny, to na granicy wybitności i posiadający (co na pewien sposób rozstrzygające) zaprzysięgłych wyznawców. Włoch – co najmniej wirtuozersko w swój czas trafiający beletrysta. Obaj, czy chcieli, czy nie chcieli (Moravia zdaje się chciał – i to bardzo – może nie tak bardzo jak Jerzy Andrzejewski, ale bardzo), zostali mianowani wiecznymi kandydatami do Nobla. Obaj byli rok w rok pomijani w werdyktach akademii. Obaj przez to budzili coraz większą wesołość, spadała ich pisarska powaga, czytało się ich coraz rzadziej i bagatelniej, aż w końcu upragnionej nagrody nie otrzymawszy, obaj pomarli. (W podobny sposób poległ znakomity Jarosław Iwaszkiewicz, pogrążony na definitywny dodatek Nagrodą Leninowską). Obecnie analogiczną do Moravii i Greena parę stanowią Fuentes i Llosa. Kiedy kolejny raz czytam, iż „wśród tegorocznych kandydatów wymienia się Peruwiańczyka Maria Vargasa Llosę oraz meksykańskiego powieściopisarza Carlosa Fuentesa”, ogarnia mnie – choć bardzo wysokie mam zdanie o obu autorach – niejaka wesołość. Niestety wszystko wskazuje, że i Milan Kundera w coraz bardziej nieubłagany sposób zaczyna dzielić ten tragizm.
6 Podoba mi się Elfriede Jelinek. Do tego wyznania cały czas zmierzam. Wśród moich podstawowych prazachwytów literackich zawsze była sytuacja trafienia na kompletnie nieznaną książkę kompletnie nieznanego autora – otwierało się zapomniane przez Boga i ludzi prawie nieistniejące dzieło i w okamgnieniu wielka fascynacja brała człowieka w swoje posiadanie. Z tego, jak myślę, prapowodu tysiąc razy wolę, jak Nobla dostaje ktoś całkiem nieznany niż rzekomy klasyk i o wiele bardziej od powszechnie znanych pewniaków ciekawią mnie ci, których sztokholmskie reflektory wyławiają z mroku. W geście nagrodzenia Austriaczki widzę nie tyle bezkarny ekscentryzm, co próbę ożywienia całej noblowskiej imprezy, wystarczająco przecież w swych monarszych rytuałach martwawej.
7 Podobają mi się fotografie Elfriede Jelinek – widoczna w rysach histeria, ból, neuroza i piekielna inteligencja. I ten kuriozalny pragermański kok-lok na wierzchołku głowy... Faktycznie czesze się ta zmora Austrii tak jakby samą fryzurą nieustannie wypominała swym rodakom Anschluss. Niczego nie czytałem, ale tegoroczna laureatka ma niezwykłe i – że się tak wyrażę – bardzo dobrze pod względem literackim rokujące oblicze. Chryste Panie! Jakby ktoś taki mieszkał w sąsiedztwie, to byłbym pewien, że mam sąsiadkę wariatkę i francę, i bałbym się jej potwornie, i unikał jak ognia, i ani trochę nie zdziwił, jakby się któregoś dnia okazało, że ta dziwna pani jest wielką pisarką.
Nic nie czytałem, dopiero wczoraj w księgarni Odeon na Hożej kupiłem „Pianistkę”. Okładka mi uzmysłowiła, że kiedyś miałem to w ręku, nie kupiłem, jakby fotografia autorki była na okładce, dawno bym kupił i przeczytał – twarz pisarki też jest jej tekstem, w tym wypadku dziwnie frapującym. Kartkuję powieść, kto wie, czy do końca przekładalną, przeglądam gazety z fotografiami noblistki i komentarzami: jaki to mianowicie Austriacy mają z kontrowersyjną pisarką kłopot, i myślę, że kłopot to oni mają z nami, bo na swoim boisku przegrali 3:1. Taki to jest bowiem dziwny kraj. Kraj, który lubi przegrywać u siebie i w którym lepiej – zwłaszcza jak się tam mieszka – nie budzić zainteresowania.