Poprawianie bajek nie jest niby niczym nowym. Wszak wiele z baśni braci Grimm to tylko mniej lub bardziej zmienione wersje opowieści żyjącego nieco wcześniej Charles’a Perrault. Pisarze tworzący dla dzieci często uzupełniali już istniejące baśnie o nowe wątki. Jednak dziś niektóre słynne „opowieści do podusi” zamieniają się we własną karykaturę.
Za wieloma korektami kryją się szlachetne intencje sprostania wymogom współczesnej psychologii rozwojowej, każącej traktować dziecko z dużo większą delikatnością, aniżeli bywało to drzewiej. A przecież, co warto przypomnieć, już w XIX w. bracia Grimm krytykowani byli za zbyt dużą dawkę okrucieństwa. Daremnie więc wypatrywać w księgarni pierwotnej wersji „Czerwonego Kapturka”, która kończy się mało radośnie; ostatecznym i nieodwołalnym pożarciem dziewczynki i jej babci przez bezwzględnego wilka. Dziś najpopularniejsza jest wersja, wedle której wilk łyka obie ofiary, a następnie zjawia się myśliwy i bestia ginie od strzału w głowę, a z jej rozciętego brzucha wyskakują niedoszłe denatki. W wydaniu oficyny Podsiedlik-Raniowski zwierzę zdążyło łyknąć jeno babcię, zaś dzielny Czerwony Kapturek sprowadził pomoc. W serii Tęczowe Bajki Mistrzów (wyd. Wilga) litościwy adaptator idzie jeszcze dalej: babcia schowała się w skrzyni, dziewczynka uciekła, zaś oszczędzony przez leśniczego wilk „uciekał, podkuliwszy pod siebie ogon ze strachu”. Ale wszystko to nic wobec autorskiej wersji zaproponowanej onegdaj przez Ewę Szelburg-Zarembinę: „A zaś rano, moi mili/brzuch wilkowi pięknie zszyli!/ – Puścimy cię bezpiecznie/tylko odtąd żyj grzecznie!/Wilk się wzruszył, wilk się skruszył/Poszedł opuściwszy uszy”.