Podróż do Teksasu była jakby grą wstępną przed kampanią wyborczą 1964 r. W dniu, w którym Kennedy miał przybyć do Dallas, w „Dallas Morning News” w czarnej obwódce ukazało się płatne ogłoszenie rasistowskiej John Birch Society, oskarżające prezydenta o ustępliwość wobec komunizmu. Patrząc na tę klepsydrę Kennedy powiedział żonie: „Jedziemy do kraju szaleńców, ale coś ci powiem, Jackie, jeśli ktoś chce strzelić do mnie z okna z karabinu, to i tak to zrobi. Nie ma więc się czym przejmować”.
FBI co prawda śledziła Lee H. Oswalda – przedtem służył w piechocie morskiej, czytał Marksa, uwielbiał Fidela Castro i trzy lata spędził w ZSRR – ale przeoczyła fakt, że pracuje w składnicy księgarskiej dokładnie przy trasie przejazdu prezydenta i że po ogłoszeniu wizyty Kennedy’ego w Dallas kupił, za zaliczeniem pocztowym, włoski karabin. Przez nikogo nie niepokojony Oswald strzelił trzy razy z okna na piątym piętrze.
Trzy strzały
Pierwszy pocisk trafił w plecy, drugi w bark, a trzeci w tył głowy. W pół godziny po strzałach ogłoszono śmierć prezydenta. Śmierć Kennedy‘ego wstrząsnęła Ameryką bardziej niż atak na Pearl Harbor w 1941 r., twierdzi Robert Dallek, autor najnowszej biografii J.F.K. „Życie niedokonane” (An Unfinished Life. John F. Kennedy 1917–1963. Little, Brown&Co, 2003). Wiele lat wcześniej, już w 1988 r. znany pisarz Don DeLillo, autor literackiej biografii Oswalda („Libra”), scharakteryzował tego ostatniego jako wykonawcę, a zarazem współofiarę spisku sięgającego głęboko w amerykańskie struktury władzy i postawił tezę, że zamach złamał kręgosłup Ameryce. Zaś Isaiah Berlin, brytyjski filozof i historyk, zaraz po zamachu pisał do jednego z doradców Kennedy’ego, porównując śmierć prezydenta do hipotetycznej sytuacji, „gdyby Roosevelt został zamordowany w 1935 r.