Anna Tyszecka: – Jakie wrażenie wywarł na panu Rudolf Hess?
Eugene K. Bird: – W 1964 r. siedziało w Spandau już tylko trzech więźniów: Baldur von Schirach, Albert Speer i Rudolf Hess. Zastałem ich akurat podczas spaceru: von Schirach, który miał matkę Amerykankę, osiem lat spędził w USA i biegle znał angielski, pozdrowił mnie: Welcome on board. Albert Speer dorzucił swoje Guten Tag. Rudolf Hess był powściągliwy. Panicznie bał się szpitala – podejrzewał, że Rosjanie skorzystają z okazji, by się go pozbyć. Przekonałem go w końcu do leczenia. Zgodził się pod warunkiem, że będzie mógł zabrać ze sobą parę osobistych zdjęć i książkę ulubionego filozofa Schopenhauera.
Nie jestem lekarzem, ale moim zdaniem Hess nie odbiegał od normy. Przyznał zresztą podczas naszych późniejszych rozmów, że podczas procesu w Norymberdze symulował demencję. Stosował zresztą podobną taktykę, gdy pracowaliśmy wspólnie nad książką „Hess – zastępca Hitlera”, zasłaniał się brakiem pamięci, gdy jakiś temat mu nie odpowiadał. O psychicznej stabilności Hessa przekonany był również jego osobisty pielęgniarz Abdallah Melaouhi. Od 1982 r. czuwał on nad zdrowiem więźnia, a także pomagał w przyjmowaniu posiłków i ubieraniu się, gdyż Hess miał zniekształcone artretyzmem ręce, źle widział, słabo słyszał, po przebytym wylewie cierpiał na niedowład prawej nogi.
Było to już czwarte dziesięciolecie uwięzienia Hessa.
Zwycięscy alianci: Amerykanie, Rosjanie, Anglicy i Francuzi, zmieniając się co miesiąc, pilnowali go – jako