Kiedy w 1972 r. policja waszyngtońska przypadkowo zatrzymała pięciu „hydraulików” zakładających podsłuch w siedzibie demokratów w hotelu Watergate, nikomu nie przychodziło do głowy, że to początek afery, która doprowadzi do obalenia najpotężniejszej osoby na świecie – prezydenta Stanów Zjednoczonych. Uwaga: śledztwo dziennikarskie o kilka długości wyprzedzało rutynowe dochodzenie policyjne. Ministerstwo sprawiedliwości, po oskarżeniu w sumie siedmiu sprawców (pięciu włamywaczy oraz dwóch byłych współpracowników Białego Domu), m.in. o włamanie, podsłuch i kradzież dokumentów, ogłosiło, że „absolutnie nie ma podstaw, by postawić zarzuty komu innemu”.
Ale dwaj dziennikarze „Washington Post” Bob Woodward i Carl Bernstein piszą artykuł, iż to były prokurator generalny i minister sprawiedliwości John Mitchell (a zatem prawa ręka prezydenta Richarda Nixona) dysponował ogromnym tajnym funduszem partyjnym, z którego finansowano brudne operacje przeciw opozycji. Rzecznik Białego Domu na dalsze artykuły odpowiada oskarżeniami o „szmaciane dziennikarstwo” i „niszczenie (zasłużonych) postaci”.
Podsłuch
30 stycznia 1973 r. sąd w Waszyngtonie skazuje całą siódemkę, ale sędzia publicznie oświadcza, iż nie jest przekonany, że wszystkie szczegóły Watergate zdołał wyjaśnić. Po tygodniu Senat jednogłośnie powołuje własną siedmioosobową komisję śledczą pod przewodnictwem senatora Sama Ervina (notabene: senatora z partii opozycyjnej). Komisja zaczyna publiczne przesłuchania dopiero po trzech miesiącach(!); tymczasem jeden z już skazanych rozbija solidarność obrony. Pisze list do sądu, że w Watergate zamieszani są inni, w tym John Dean, główny doradca prezydenta, i wspomniany John Mitchell.