Rodzice powodowani jak najlepszymi chęciami od najmłodszych lat starannie programują dzieciom szklarnianą przyszłość, w której jest czas i na elitarne zajęcia sportowe, i na naukę języków obcych, i na egzotyczne podróże, ale brak go na beztroskę i na przypadek. W panującym obecnie dzieciocentryzmie łatwo o zgubną w skutkach taktykę. Dziecko wychowywane do sukcesu to klejnot w koronie rodziców, dumnych z jego kolejnych osiągnięć. Ale w przyszłości taki „cudownie udany skarb” może okazać się także kaleką społeczną. I niekoniecznie szczęśliwym człowiekiem, bo wieczne chodzenie na szczudłach męczy i deformuje postawę.
18-letnia Marysia, świeżo upieczona studentka warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, miewa takie zmartwienie: wstydzi się przed samą sobą, kiedy nachodzi ją czasem smutek. Marysia bowiem wie, że nie ma absolutnie żadnych powodów do troski. Wiedzie cudowne i bezpieczne życie. Mieszka z rodzicami w przestronnej podwarszawskiej willi. Skończyła liceum społeczne, do którego co rano zawoził ją tata w drodze do własnej firmy. W ostatniej klasie Marysia jeździła już sama samochodem, formalnie należącym do mamy. Co rano niepracująca mama szykowała Marysi kanapki. Wieczorem czekał gotowy obiad. W domu Marysia nie musiała tracić cennego czasu na obowiązki, od spraw prozaicznych była gosposia. Marysia musiała się natomiast do upadłego rozwijać. Kiedy po lekcjach znajomi wracali z ulgą do domu, dla Marysi praca dopiero się zaczynała. Pierwsze zadanie – utrzymać dobre oceny z przedmiotów szkolnych. Jeśli coś nie szło, należało nadrobić korepetycjami. Drugie – obce języki. Dziś bez ich znajomości człowiek jest przecież nikim.