Panny po Wietnamczykach
Panny po Wietnamczykach. Fikcyjne małżeństwa stały się prawdziwym problemem
Słupsk, przedwojenna kamienica czynszowa przy ul. Partyzantów. Pani A., wiek – 34 lata, bez zawodu, od 1995 r. bezrobotna, była – jak to określa – papierkową panną. Dwie córki urodziła w ramach nieformalnego stadła z polskim partnerem. W 1998 r. od sąsiada, drobnego pijaczka, który sam wziął ślub z Wietnamką, dowiedziała się, że może na swoim panieństwie zarobić. – Był tu taki główny Wietnamczyk, którego nazywano Heńkiem. Mówił perfekt po polsku – opowiada. Stanęło na 2 tys. zł. Rozwód miał być za pół roku. – Poszliśmy do jakiegoś pokoju w urzędzie stanu cywilnego. On czuł się w urzędzie swobodnie jak prezydent. Byłam w dresie, a Heniek chciał, żebym zaraz brała ślub z jego kolegą. Dla mnie to był taki szok, że dostałam rozstroju żołądka i poleciałam do ubikacji. Stanęło na tym, że ślub wyznaczono na sobotę, dwa dni później.
Pani A. dostała 300 zł na zakup sukni ślubnej. Zaoszczędziła je, bo pożyczyła strój od koleżanki. Świadkami byli nieznani jej Polacy. Obrączkę musiała oddać po uroczystości, bo Wietnamczycy skądś je pożyczyli. Potem był wspólny obiad w restauracji Metro. Ze świeżo zaślubionym małżonkiem nie zamienili ani słowa. Ona nie pytała o nic, on również nie był ciekaw. Po obiedzie Heniek wręczył pani A. obiecane 2 tys. zł. Z tych pieniędzy spłaciła zaległości czynszowe, zostało jeszcze trochę. – To małżeństwo było tylko dla pieniędzy – nie kryje. – W tej okolicy: na Partyzantów, na Skłodowskiej, na Lelewela dużo jest takich jak ja. Ludzie z normalnych bloków nie żenili się w ten sposób. Ale myślałam: pół roku do rozwodu szybko zleci. No i splamiłam sobie dokumenty.
Męża już więcej nie widziała. Śmieje się, że nawet gdyby otarł się o nią na ulicy, nie poznałaby, że to on.