Dzieło zatytułowane „Lista Wildsteina”, którego popularność bije obecnie wszelkie rekordy – jest zarazem utworem tak niezwykłym, tak nowatorskim, tak istotowo prostym i tak zarazem w każdej warstwie skomplikowanym, że warto i należy jego strukturom i naturom poświęcić nieco uwagi po to choćby, by popularność nie narzuciła temu majstersztykowi kontekstu wyłącznie masowego. Skądinąd obawa pozorna – nie mam najmniejszych wątpliwości, że „Lista Wildsteina” uhonorowana zostanie nagrodą Nike, co oby było początkiem drogi do lauru najwyższego.
Subtelności zaczynają się już na poziomie autorstwa. Autor w zasadzie nie jest tu autorem, autorami są anonimowi kopiści, choć i ich autorstwo jest wtórne, autorami najpierwotniejszymi byli przecież niegdysiejsi protokolanci. Ten nawiązujący do średniowiecza ideał (tęsknił za nim Herbert) twórcy anonimowego zderzony zostaje z brutalnością dzisiejszą, kiedy to autor musi być też medialnym sprawcą dzieła. W tym wypadku sprawstwo medialne jest tak wyraziste, że sprawca staje się autorem i to autorem tak wszechogarniającym, że nazwisko jego staje się też tytułem, co z kolei jest nawiązaniem do pisarzy ewangelicznych. Zbiór rozmaitych relacji firmowany jest ostatecznie przez jednego apostoła, według którego autorytetu, woli i imienia tekst jest głoszony. Według Mateusza. Według Łukasza. Według Wildsteina itd. Prastara jest też forma utworu, jest on po prostu litanią, a że jest to litania imion, jest to już nie tyle nawiązanie, co literalne powtórzenie chwytu biblijnego: ubek spłodził ubeka, a i ten ubek spłodził ubeka i spłodzony ubek był z plemienia ubekowego, i spłodził on ubeka itd. Ma się rozumieć żadnych tego rodzaju zdobień stylistycznych czytelnik na liście nie znajdzie, jest to ascetyczny i lodowaty jak XX stulecie spis imion.