Kondycja Wytwórni Filmów Fabularnych, zwanej od kilku lat Łódzkim Centrum Filmowym, była zawsze taka jak kondycja polskiego filmu. No i doczekała się. Od lipca wytwórnią nie zarządza już dyrektor, ale likwidator. I choć słowo to brzmi tu jak tytuł filmu z Arnoldem Schwarzeneggerem, nikt nie jest pewien happy endu.
Strzelba w pierwszej akcji
Wraz z armią kościuszkowców wkraczali do Polski członkowie Czołówki Filmowej Wojska Polskiego, którzy dokumentowali przebieg walk. Wojsko poszło na Zachód, a Czołówka została. Żołnierze, którzy dotarli do Berlina, odzyskali dla polskiego filmu kilka kamer wywiezionych przez Niemców z warszawskiej wytwórni Sfinks. Pierwszą siedzibą Czołówki był Lublin. Potem ustalono, że przeniesie się do Łodzi. Dowodzili: operator w randze kapitana i reżyser w stopniu pułkownika. Reżyserem był Aleksander Ford. Kiedy szukali siedziby, Stefania Koprowicz, późniejsza długoletnia księgowa wytwórni, wskazała im przedwojenną halę sportową przy ul. Łąkowej. Dziś halę nr 1, tę od „Zakazanych piosenek” i margaryny. Legenda głosi, że Ford uzyskał ten teren ostentacyjnie kładąc na biurku architekta miasta nabity pistolet. Tak to się zaczęło. Potem wyrastały kolejne hale, warsztaty, wydziały. Z każdym filmem pęczniały magazyny kostiumów i rekwizytów.
W złotych latach polskiego filmu wytwórnia zatrudniała ponad 1000 osób, specjalistów w 60 zawodach. Dziś pracuje niecałe 200. Gdy w 1965 r. odwiedził Łódź włoski reżyser de Sica, powiedział, że wytwórnia ma najnowocześniejsze studio dźwiękowe na świecie. Drugie takie budowano dopiero w Hollywood. W złotych latach kręcono 6–7 filmów jednocześnie. Leszek i Ania z „Daleko od szosy” mogli porozmawiać z Trędowatą i ordynatem Michorowskim.