W sierpniu ubiegłego roku Rosjanie czekali na wydobycie okrętu z żywymi ludźmi. Teraz chodziło wyłącznie o podniesienie z dna jakiegoś żelaznego obiektu. Z czego się tu cieszyć?
Katastrofa „Kurska” zrodziła tak wiele rozmaitych domysłów co do jej prawdziwych przyczyn, że nosiła wszelkie znamiona radzieckiego stylu. Władze radzieckie z takim samym zakłopotaniem reagowały na wszystkie poważne katastrofy – chociażby wybuch reaktora w elektrowni atomowej w Czarnobylu. W pierwszych minutach, a nawet dniach, zawsze podawano, że nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło, że problem wkrótce zostanie rozwiązany.
Życie w ułudzie
Po zatonięciu „Kurska” ludzi nie wyprowadzano na świąteczne manifestacje, jak to miało miejsce po Czarnobylu. Pamiętamy jednak, że prezydent Władimir Putin nie przerwał urlopu w Soczi, a wojskowi zapewniali, że nie potrzebują zagranicznej pomocy, by uratować podwodniaków, którym przytrafiło się nieszczęście. Tak mówili, choć było wiadomo, że rosyjska marynarka wojenna nie dysponuje odpowiednim sprzętem. Przez kilka dni kraj żył złudzeniem, że załogę „Kurska” uda się uratować. Potem stało się jasne, że bez zagranicznych ekspertów okrętu się nie wydobędzie. Po następnych kilku dniach – że nie ma już nadziei na uratowanie kogokolwiek, a po kilku tygodniach – że nie ma żadnych możliwości szybkiego podniesienia okrętu z dna.
Epopeja „Kurska” rozciągnęła się na długie miesiące, a jego wydobycie bynajmniej nie jest jej finałem. Teraz wszyscy będą czekać na wyniki ekspertyz mających ustalić przyczyny katastrofy. Część dziobowa okrętu została na dnie. Dowódcy rosyjskiej floty są zdania, że rzeczywiste przyczyny zatonięcia „Kurska” można będzie określić dopiero po wydobyciu jego dziobu.