Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w lipcu 1999 r.
20 lipca 1969 r. (w Polsce był już 21 lipca) pierwszy człowiek, Neil Armstrong, postawił stopę na Księżycu i powiedział: „To mały krok człowieka, ale wielki krok ludzkości”. Dziś, w trzydzieści lat później, amerykańskie firmy Space Adventures i Zegrahm Space Voyages prowadzą rezerwacje na turystyczne loty kosmiczne „w nieodległej przyszłości”. Koszt: ok. 100 tys. dolarów. Chętnych nie zabraknie – aż 42 proc. Amerykanów jest zainteresowanych przeżyciem takiej przygody. Orędownikiem nieziemskiej turystyki jest Edwin Aldrin, który jako drugi stanął na Księżycu. W trzydzieści lat po zdobyciu Srebrnego Globu prawie zapomniano już, że kosmos był miejscem politycznej rywalizacji, gdzie w dużej mierze rozstrzygnęła się zimna wojna. Obecnie badaniem przestrzeni okołoziemskiej – obok uczonych – zainteresowany jest głównie wielki biznes, który na ekspansję w kosmos wydał (w 1996 r.) ok. 40 mld dolarów, a więc więcej niż wszystkie agencje rządowe powołane do finansowania badań kosmicznych. Sama epopeja lotów na Księżyc trwała krótko: raptem 40 miesięcy. Po siedmiu misjach (w tym jednej nieudanej) nagle zabrakło chęci i pieniędzy. Od tego czasu człowiek już tam nie wrócił. Rację mają więc pewnie sceptycy, którzy dziś odwracają słowa Armstronga: to był bez wątpienia wielki krok człowieka, ale mały krok ludzkości.
Podbój kosmosu był genialnym wynalazkiem specjalistów od marketingu politycznego. Przeniesienie mocarstwowej rywalizacji w przestrzeń pozaziemską spełniało wszystkie wymogi dobrze zaplanowanej kampanii promocyjnej. Wystrzelenie przez Rosjan w 1957 r. Sputnika, pierwszego sztucznego satelity Ziemi, miało dla radzieckiej polityki zagranicznej (i wewnętrznej) znacznie większe znaczenie, niż siła wszystkich uzbrojonych po zęby dywizji. Związek Radziecki pokazał – jak to wówczas wykładano – że naukowa organizacja życia społecznego w ramach ustroju socjalistycznego daje szansę spełnienia odwiecznych ludzkich marzeń: sięgnięcia po gwiazdy.
Najważniejsze misje kosmiczne obecnej i najbliższej dekady
Rozmiar radzieckiego sukcesu, znakomicie powiększonego cztery lata później lotem Jurija Gagarina (12 kwietnia 1961 r.), wywołał w Stanach Zjednoczonych szok. Wraz z wystrzeleniem Sputnika Ameryka straciła status bezpiecznej wyspy, mogącej z dala uczestniczyć w globalnej polityce – Rosjanie w spektakularny sposób pokazali, że skoro mogą wystrzelić satelitę w kosmos, to tym bardziej potrafią przenieść ładunki jądrowe nad terytorium Stanów Zjednoczonych. Gagarin z kolei stał się międzynarodowym idolem, symbolem radzieckiego człowieka sukcesu, w żywy i atrakcyjny sposób promującego potęgę ZSRR.
Stanom Zjednoczonym nie pozostało nic innego, jak tylko podnieść stawkę i ogłosić projekt, który przebije atrakcyjnością celu wszelką konkurencję. W osiem dni po locie Gagarina prezydent USA John Kennedy poprosił swych współpracowników o właściwe zdefiniowanie tego celu. Po dwóch tygodniach odpowiedź była gotowa, jej treść w dużym stopniu powstała na podstawie opinii Wernhera von Brauna – niemieckiego konstruktora rakiet, który wraz z całym zespołem inżynierskim został w ostatnich dniach II wojny światowej ewakuowany za ocean. Napisał on: „Mamy ogromną szansę wygrać z Rosjanami, jeżeli chodzi o lądowanie człowieka na Księżycu”. Kennedy rzucił wyzwanie 25 maja 1961 r., ogłaszając w Kongresie, że przed końcem dekady na Księżycu wylądują ludzie.
Apollo 11 na Księżycu
Osiem lat później nastąpił finał wielkiego wyścigu. Amerykanie osiągnęli zamierzony cel, choć kosztowało ich to życie trzech astronautów, którzy zginęli w 1967 r. podczas startu misji Apollo–1. Rosjanie, choć nigdy oficjalnie się do tego nie przyznali, próbowali podjąć wyzwanie. Kluczem do sukcesu miał być legendarny Główny Konstruktor – Sergiej Korolow, więzień stalinowskich łagrów, twórca radzieckich rakiet kosmicznych. Jego postać otaczała najściślejsza tajemnica – nazwisko Korolowa upubliczniono dopiero po jego śmierci. Przedwczesny zgon radzieckiego inżyniera w 1966 r. wywołał chaos w ekipie ZSRR i walnie przyczynił się do niepowodzenia programu księżycowego.
Koszt amerykańskiego programu Apollo, w którego ramach 12 osób stanęło na powierzchni Księżyca (patrz ramka „Selenonauci”), gdyby liczyć w dzisiejszych dolarach, przekroczyłby 100 mld. Na pewno efekty naukowe – poznanie z bliska naturalnego satelity Ziemi, 381 kg próbek gruntu i miliony danych nie usprawiedliwiają takich nakładów (patrz ramka „Co nowego o Księżycu”). Zdaniem Krzysztofa Ziołkowskiego z Centrum Badań Kosmicznych Polskiej Akademii Nauk gdzie indziej jednak należy upatrywać znaczenia księżycowych wypraw. Projekt Apollo w zaledwie 12 lat po pierwszym locie kosmicznym niezwykle wysoko ustawił poprzeczkę dla przyszłych misji kosmicznych. Uruchomił potencjał naukowy i technologiczny, dzięki któremu znacznie szybciej mogły rozwijać się kolejne projekty eksploracji kosmosu, o coraz już większym znaczeniu poznawczym i praktycznym, a mniejszym ładunku polityki.
Projekt Apollo wyzwolił również wielkie nadzieje i marzenia. Wydawało się, że kolonizacja kosmosu jest kwestią niedługiego czasu. W 1975 r. na zlecenie amerykańskiej agencji NASA powstało studium opłacalności budowy wielkiej stacji kosmicznej. Stację, krążącą w tej samej co Księżyc odległości od Ziemi, miało zamieszkiwać 10 tys. osób. Koszt budowy przewidywano na ok. 500 mld dzisiejszych dolarów, przy czym inwestycja miała zwrócić się po trzydziestu latach, za sprawą „eksportu” na Ziemię energii słonecznej. Pokłosiem tych marzeń był hit telewizyjnego Studia 2 w latach siedemdziesiątych – serial „Kosmos 1999”, pokazujący przygody dzielnej załogi bazy księżycowej Alfa.
Stacja kosmiczna
Wielkie marzenia nie spełniły się. Zamiast stacji orbitalnej dla tysięcy osób w ubiegłym roku rozpoczęła się budowa międzynarodowej stacji kosmicznej (ISS), która krążyć będzie w odległości 400 km od Ziemi. Pomieści ona zaledwie 7 astronautów, a koszt budowy i dziesięcioletniej eksploatacji szacuje się na ok. 100 mld dolarów. Pierwsze elementy obiektu – amerykański moduł Unity i rosyjski Zaria – zostały połączone w grudniu ubiegłego roku. Do zakończenia budowy stacji w terminie, czyli w 2005 r., potrzeba będzie jeszcze 36 lotów amerykańskich wahadłowców i 9 startów rosyjskich rakiet. Potem jeszcze dodatkowo poleci 50 misji z zaopatrzeniem i kolejnymi zmianami ekip badawczych. Ponieważ z oczywistych względów kondycja finansowa rosyjskiej nauki jest w opłakanym stanie, by sprostać harmonogramowi prac Amerykanie pompują do Rosji dziesiątki milionów dolarów na sfinansowanie rosyjskich zobowiązań.
Mimo ambitnych założeń budowa międzynarodowej stacji kosmicznej od samego początku – pomysł inwestycji narodził się w Stanach Zjednoczonych u zarania lat osiemdziesiątych – wzbudza wątpliwości. Wielu naukowców podaje w wątpliwość naukową wartość projektowanych badań i narzeka, że finansowanie stacji ograniczy fundusze na inne, tańsze, a jednocześnie wartościowsze cele.
Tanie eksperymenty
Opozycyjna wobec budowy stacji frakcja badaczy kosmosu ukuła przyjęte przez amerykańską NASA hasło better, cheaper, faster – (lepiej, taniej, szybciej). W praktyce oznacza ono, że należy projektować jak największą liczbę jak najtańszych eksperymentów kosmicznych, które można szybko i skutecznie zrealizować. Przykładem tej tendencji jest lądowanie na Marsie w lipcu 1997 r. misji Pathfinder, w wyniku której naukowcy uzyskali olbrzymią ilość bezcennych danych opisujących Czerwoną Planetę. Misja kosztowała 265 mln dolarów (dla porównania jeden lot wahadłowca kosztuje 420 mln dolarów) – tyle co wysokobudżetowa produkcja filmu w Hollywood. Warto przy tym dodać, że lądowanie Pathfindera wzbudziło nie mniejsze zainteresowanie mediów niż dawne załogowe loty na Księżyc. Samą tylko witrynę internetową poświęconą marsjańskiej misji w ciągu roku obejrzało 720 mln osób.
W ślad za Pathfinderem wymienić można inne, zgodne z formułą better, cheaper, faster projekty, jak choćby lot na Księżyc sondy Lunar Prospector (koszt poniżej 200 mln dolarów). Dostarczone przez nią na początku 1998 r. dane dowodzą, że w okolicach biegunów Księżyca kryje się woda w postaci kryształków lodu. Jest to odkrycie wielkiej wagi dla ewentualnych przyszłych planów kolonizacji kosmosu. Obecność wody otwiera bowiem możliwość produkcji na miejscu tlenu i wytwarzania paliwa zasilającego wyruszające w dalszą podróż pojazdy kosmiczne. (Koszt dostarczenia na Księżyc litra wody według dzisiejszych stawek to 10 do 20 tys. dolarów).
Formuła „tanich” badań kosmosu daje doskonałe rezultaty. Trudno zatem dziwić się, że w ciągu najbliższego dziesięciolecia czeka nas fala eksperymentów zaprojektowanych przez wszystkie możliwe agencje kosmiczne: amerykańską NASA, europejską ESA, japońską NASDA i rosyjską RKA. Szczególnym zainteresowaniem w tej dekadzie cieszyć się będzie Mars.
Na Marsa!
W kierunku tej planety wyruszą przynajmniej cztery sondy orbitujące i cztery lądowniki. Momentem kulminacyjnym ma być pobranie i przewiezienie na Ziemię w 2008 r. próbek marsjańskiego gruntu. Eksperymentom zasadniczym towarzyszyć będzie jeszcze kilkanaście dodatkowych lotów. Wiosną 2001 r. w kierunku Marsa wystartuje misja w ramach programu Mars Global Surveyor. Jednym z jej elementów jest dostarczenie na powierzchnię Czerwonej Planety samobieżnego pojazdu (identycznego jak ten, który zrobił furorę podczas misji Pathfindera w 1997 r.) noszącego imię Marii Curie. Maria Curie ma odpowiedzieć na wiele pytań dotyczących budowy geologicznej skorupy Marsa.
Skąd jednak to wielkie zainteresowanie planetą w końcu dosyć odległą? Cel pierwszy i najważniejszy, to znalezienie przekonujących dowodów potwierdzających lub zaprzeczających istnieniu na Marsie śladów życia. W 1996 r. podczas analizy meteoroidu (który był pochodzącą z Marsa skałą), jaki 16 mln lat temu spadł na Antarktydę, uczeni z Uniwersytetu Stanforda oraz z należącego do NASA Johnson Space Center stwierdzili, że znaleźli ślady bakterii. Później wyniki te były kwestionowane, dlatego jedyną metodą ich weryfikacji jest dokładniejsza eksploracja samego Marsa. Z kolei odpowiedź na temat życia poza Ziemią ma fundamentalne znaczenie dla wyjaśnienia zagadki, czy życie jest unikatową właściwością naszej planety, czy też mogło rozwinąć się w innych miejscach kosmosu.
Badania Marsa mają również przygotować dane do ewentualnej decyzji o załogowej wyprawie na Czerwoną Planetę. Tak więc podczas misji z 2001 r. będzie badana możliwość wytwarzania na miejscu ciekłego tlenu ze znajdującego się w atmosferze Marsa dwutlenku węgla (marsjańska atmosfera zawiera aż 95 proc. tego gazu). Inne eksperymenty określą, jakie jest natężenie i ewentualna szkodliwość dla ludzi promieniowania kosmicznego. Gdyby wyniki wszystkich tych eksperymentów były pozytywne, wówczas przynajmniej teoretycznie około 2020 r. można będzie myśleć o zdobyciu Marsa.
Ku Słońcu i na Wenus
Nie tylko jednak Mars będzie obiektem zainteresowania uczonych. Na 2001 r. planowany jest start amerykańskiej misji Genesis, która ma badać tajemnice słonecznego wiatru. Słońce będą badać wspólnie Rosjanie, Japończycy i Niemcy. W 2007 r. ruszy natomiast w kierunku najbliższej nam gwiazdy najważniejsza misja Solar Probe – sonda ta ma zbliżyć się do powierzchni Słońca na odległość mniejszą niż 3 mln km. Wyniki pomiarów powinny wyjaśnić tajemnice słonecznego pola magnetycznego i zachowania fal gazowej plazmy.
W 2002 r. wyruszy z kolei amerykańska misja VESPER w kierunku Wenus. W ciągu trwającego dwa i pół roku krążenia po orbicie tej planety powinniśmy zdobyć wszechstronną wiedzę na temat wenusjańskiego klimatu i atmosfery. Wiedza ta może okazać się niezwykle przydatna podczas badań nad ziemskim efektem globalnego ocieplenia.
Lista planowanych na najbliższe lata eksperymentów daleka jest od zamknięcia. W ich efekcie zdobędziemy dokładniejszą wiedzę na temat najbliższego sąsiedztwa Ziemi – Układu Słonecznego. Ciągle pozostaje jednak pytanie, czy uzyskiwane wyniki badań naukowych usprawiedliwiają (nawet jeśli zastosuje się formułę better, cheaper, faster) wydawanie każdego roku na poznanie kosmosu miliardów dolarów.
Oczywiście, trudno przeliczyć na wymierne korzyści wiedzę o tym, czy na Marsie istniało życie. By jednak wiedzę tę zdobyć, potrzebna jest niezwykle rozwinięta technologia. Badania kosmosu wymuszają lub przyspieszają rozwój prac nad najbardziej zaawansowanymi technologiami, które po kilku latach znajdują jak najbardziej ziemskie zastosowania i traktowane są przez ludzi jak oczywistość. Kto dziś pamięta, że jednym z efektów programu Apollo jest wynalazek zapięcia typu rzep?
Kosmiczny interes
Prezentowana przez NASA lista technologii, które z kosmosu trafiły do „cywila”, zawiera tysiące pozycji. Znajdziemy tam banalnego rzepa i cyfrowe technologie przetwarzania obrazu umożliwiające badania medyczne metodą tomografii komputerowej, skomplikowane układy mikroelektroniczne i technologie przetwarzania żywności. Bez kosmicznego wyścigu trudno byłoby sobie wyobrazić łączność satelitarną, która stała się podstawą rozwoju telewizji i telekomunikacji. Najlepszym jednak dowodem, że podbój kosmosu miał ekonomiczny sens, jest jego coraz większa komercjalizacja. W 1997 r. w przestrzeń pozaziemską wyleciało 75 ładunków komercyjnych, a liczba ta z każdym rokiem rośnie. Szacuje się, że do 2007 r. na okołoziemską orbitę zostanie wystrzelonych 1200 satelitów.
Przedsiębiorcy coraz bardziej protestują przeciwko dominacji państwa w eksploatacji kosmosu. Amerykański biznes domaga się m.in. prywatyzacji promów kosmicznych. Sugestie te podjął przed rokiem Kongres USA przyjmując ustawę Commercial Space Act. Zaleca ona NASA prywatyzację istniejącej floty wahadłowców i określa zasady licencjonowania pojazdów kosmicznych kolejnej generacji.
Przedsiębiorcy jednak nie czekają na polityków. Coraz więcej byłych astronautów i naukowców zajmujących się przestrzenią kosmiczną zakłada prywatne firmy, które zaczęły już ogłaszać konkurencyjną wobec NASA i innych agencji ofertę.
W 2002 r. wyruszy w kierunku asteroidy 4660 Nereus misja NEAP (Near Earth Asteroid Prospector) realizowana przez korporację SpaceDev. Koszt przedsięwzięcia szacuje się na 50 mln dolarów. Gdzie tu jest interes? Prezes SpaceDev Jim Benson wierzy, że zarobi sprzedając wyniki badań oraz miejsce na aparaturę badawczą laboratoriom naukowym. Realizowana w prywatnym reżimie misja jest znacznie bardziej efektywna niż porównywalna oferta agencji rządowych. Dlatego choćby liczące pieniądze laboratoria uniwersyteckie powinny być zainteresowane propozycją. Poza tym Benson planuje, że gdy jego pojazd wyląduje na asteroidzie, ogłosi się jej właścicielem.
Z kolei Applied Space Resources planuje czysty handel. Przygotowywany przez tę firmę próbnik ma przywieźć z Księżyca 10 kg gruntu. Połowa tej ilości ma trafić do naukowców, pozostałe 5 kg pójdzie na sprzedaż. Planowana cena w hurcie – 6 tys. dolarów za gram.
Wielkie perspektywy czekają również kosmiczną turystykę, której gorącym orędownikiem jest wspomniany wcześniej Edwin Aldrin, dawny zdobywca Księżyca, a obecnie założyciel firmy Share Space. Różnego typu studia opłacalności pokazują, że w ciągu kilkudziesięciu lat turystyka kosmiczna warta będzie ponad 10 mld dolarów rocznie. Rezerwacja miejsc na pierwsze loty już się rozpoczęła. Co ciekawe, ofertę turystyczną przygotowują nie tylko dominujący w badaniach kosmosu Amerykanie. Z ciekawą propozycją wystąpiła brytyjska firma Bristol Spaceplanes, przygotowująca w tej chwili „kosmiczną taksówkę” umożliwiającą wynoszenie na wysokość 100 km czteroosobowej załogi. W dalszych planach jest 50–osobowy Spacebus. Najwięksi optymiści twierdzą, że w przyszłości lot w kosmos i kilkudniowy pobyt w kosmicznym hotelu powinien kosztować nie więcej niż 10 tys. dolarów.
Kosmiczne wehikuły
Kosmiczna gorączka złota zachęca również do działań prywatne firmy, funkcjonujące w obszarze najbardziej zaawansowanych technologii. Największym problemem w upowszechnieniu lotów poza Ziemię jest wysoki koszt uwolnienia się od siły przyciągania ziemskiego. Wyniesienie w kosmos kilograma ładunku kosztuje do 20 tys. dolarów. Kto opracuje tańsze i efektywniejsze metody lotów w przestrzeń, zdobędzie fortunę. Z pracowni projektantów wychodzą mniej i bardziej realne pomysły. Prywatna korporacja Rotary Rocket testuje już prototyp Rotona, niezwykłej rakiety wielokrotnego użytku. Unosi się ona w przestrzeń napędzana obrotowym silnikiem rakietowym. Po wyniesieniu ładunku na orbitę okołoziemską rakieta wraca jak śmigłowiec, rozkładając łopaty wirnika zasilane małymi silniczkami rakietowymi. Koszt Rotona – ok. 100 mln dolarów.
Z kolei Boeing pracuje nad statkiem kosmicznym o nazwie Solar Orbit Transfer Vehicle. W pojeździe tym olbrzymie zwierciadło skupia promienie słoneczne na grafitowym bloku, który pod ich wpływem rozgrzewa się do bardzo wysokiej temperatury. Ciepło służy do odparowania ciekłego wodoru, który parując wytwarza ciąg napędzający statek. Pojazd Boeinga ma służyć do wynoszenia ładunków z niskiej orbity okołoziemskiej na dalsze odległości, a premiery można spodziewać się już w 2002 r.
Trwają intensywne prace nad innymi pomysłami, często rodem z literatury science fiction. Intensywne próby w NASA przechodzą silniki jonowe, analizowane są możliwości budowy rakiet o napędzie jądrowym i laserowym. Obiecujące wyniki dają próby wykorzystania ziemskiego pola magnetycznego do generowania prądu elektrycznego w długim kablu, rozwiniętym ze znajdującego się w przestrzeni statku kosmicznego. W czasie jednej z prób kosmiczna prądnica wytworzyła napięcie 3500 V.
Rozkwit prywatnej inicjatywy w kosmosie to jeden z ważnych skutków projektu Apollo. Podejmując się rzuconego przez Kennedy´ego wyzwania NASA miała do wyboru dwa modele realizacji projektu: wariant radziecki i wariant wolnorynkowy. Model radziecki zakładał, że wszystkie prace badawcze i wdrożeniowe prowadzi się w całkowitej tajemnicy, tylko i wyłącznie w laboratoriach rządowych. NASA zdecydowała się, że w projekcie Apollo uczestniczyć będzie amerykański przemysł i laboratoria cywilne. W szczytowych momentach realizacji programu uczestniczyło w nim ponad 300 tys. osób i ponad 500 firm, a rocznie rozstrzygano setki tysięcy przetargów. To dzięki temu modelowi łatwiej było później komercjalizować opracowane podczas realizacji programu technologie, a dziś prywatna eksploracja kosmosu nikogo nie przeraża.
Bilans lotów
Rozwój technologii kosmicznych, a zwłaszcza nadzieja na obniżenie kosztów transportu skłania do ponowienia starych pytań i marzeń. Pierwsze z nich – czy człowiek dotrze na Marsa? Najzagorzalszy chyba rzecznik załogowego lotu na Czerwoną Planetę Robert Zubrin (autor książki „Czas Marsa. Dlaczego i w jaki sposób musimy skolonizować Czerwoną planetę”) twierdzi, że można tego dokonać w perspektywie 2010 r. kosztem nie większym niż 30 mld dolarów. Zdaniem Zubrina stawka jest znacznie większa, niż tylko postawienie ludzkiej stopy na kolejnej planecie. Różnego typu symulacje klimatyczne pokazują, że przy zastosowaniu współczesnych technologii Mars może przekształcić się w planetę, na której możliwe będzie życie. Nawet jednak mniejsi niż Zubrin entuzjaści podboju kosmosu są przekonani, że lot ludzi na Marsa jest tylko kwestią czasu. Jeśli wyniki zaplanowanej na przyszłą dekadę inwazji próbników i sond marsjańskich będą pozytywne, być może już w 2020 obejrzymy w telewizji taki spektakl, jak trzydzieści lat temu podczas lądowania na Księżycu.
Potwierdzenie w 1988 r. obecności kryształków lodu na biegunach Księżyca ożywia z kolei inne marzenie – budowę na naszym naturalnym satelicie bazy kosmicznej. Baza taka ułatwiłaby planowanie dalszej eksploracji przestrzeni kosmicznej. Ze względu na sześciokrotnie mniejsze przyciąganie na powierzchni Księżyca niż na Ziemi, satelita ten byłby doskonałym punktem przesiadkowym do startu w odleglejsze miejsca przestrzeni kosmicznej.
W okresie zimnej wojny kosmos był miejscem zażartej walki między Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim. Po heroicznym okresie lotu Jurija Gagarina i wyrównanej rywalizacji w latach sześćdziesiątych, nadszedł czas farsy. W latach siedemdziesiątych trudno jeszcze było Rosjanom zrozumieć, że już przegrali technologiczny pojedynek. Za wszelką cenę próbowali odzyskać rząd dusz wysyłając w kosmos w ramach „internacjonalistycznej przyjaźni” przedstawicieli Wietnamu, Polski, Bułgarii. Ostatnim wysiłkiem w latach osiemdziesiątych Związkowi Radzieckiemu udało się zrealizować projekt budowy stacji kosmicznej Mir (1986 r.) i dokonać próbnego bezzałogowego lotu wahadłowca Buran (1988 r.). Dziś rosyjski przemysł kosmiczny istnieje tylko dzięki dofinansowaniu przez dawnego rywala i wystrzeliwaniu za pieniądze satelitów telekomunikacyjnych. Amerykanie są przekonani, że lepszy jest taki scenariusz, niż gdyby rosyjscy inżynierowie zaczęli szukać pracy w Iranie lub Korei Północnej.
Wydawać by się mogło, że wynik trwającego kilkadziesiąt lat wyścigu – na kosmicznej arenie pozostał jeden liczący się gracz, Stany Zjednoczone, oraz kilka międzynarodowych agencji finansujących poważne badania naukowe – powinien oduczyć traktowania kosmosu jako narzędzia uprawiania polityki. Oto jednak nie bacząc na kilkudziesięcioletnie opóźnienie do kosmicznego wyścigu chcą się włączyć Chiny. Od 1992 r. przygotowują one (przy pomocy Rosji) swój pierwszy lot załogowy. Data chińskiego startu nie została określona, najbliższy wskazywany termin to 50 rocznica powstania ChRL, czyli jesień tego roku.
Epigoński wyczyn Chińczyków nie zmieni jednak równowagi sił i dominujących coraz powszechniej tendencji. Jeśli się one utrzymają, to za 20 lat oferta wakacyjna biur podróży znacznie się powiększy, a uprawiające kosmiczny biznes korporacje będą miały takie wzięcie na giełdach, jak dziś firmy internetowe.