Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA 8 maja 1999 r. dokładnie w 10. rocznicę ukazania się pierwszego numeru „Gazety Wyborczej”
Redakcja informowała, że oto powstaje pierwszy w Polsce, „a chyba i w całym bloku normalny, wielkonakładowy dziennik niezależny. (...) Takie gazety znamy dotąd tylko ze słyszenia, teraz zamierzamy je robić”.
Krzysztof Śliwiński (dziesięć lat temu jeden z zastępców redaktora naczelnego „Gazety” Adama Michnika, dzisiaj wysoki urzędnik MSZ) wyciąga ze sterty papierów płachtę czarnego plastiku. To właśnie klisza pierwszego numeru. Widać wycięte w niej prostokątne okienka. – Z powodu błędów, jakie zawierała, ludzie w drukarni wyrzucili ją. A ja podniosłem z ziemi i wziąłem sobie.
Wybory „Wyborczej”
Śliwiński do dzisiaj ma także pierwszy wydrukowany egzemplarz „Gazety”. Na kolumnie dopisane długopisem: „Krzysiowi, Adam i Helenka”. Od podjęcia przy Okrągłym Stole decyzji zezwalającej na utworzenie opozycyjnego dziennika do chwili, gdy ten właśnie egzemplarz zszedł z maszyny drukarskiej, upłynęło niecałe dwa miesiące.
Ludzie „Gazety” podkreślają, że były to niezapomniane chwile, ale większość z nich pamięta z tamtego okresu niezbyt wiele.
– Byłem tak zachwycony tym, co się dzieje, że szczegóły zupełnie mi umknęły – mówi Edward Krzemień.
Pierwsze przymiarki
O tym, że redaktorem naczelnym gazety zostanie Adam Michnik, zadecydował jednoosobowo Lech Wałęsa 7 kwietnia 1989 r. podczas posiedzenia Komisji Krajowej „S”, ale Jacek Żakowski przypomina sobie, że w pierwszym spotkaniu na temat przyszłej gazety uczestniczył już pod koniec marca w mieszkaniu Heleny Łuczywo, redaktora naczelnego „Tygodnika Mazowsze”, największego podziemnego pisma w Polsce.
– Już wtedy było jasne, że zespół „Tygodnika” weźmie udział w nowym przedsięwzięciu.
– Mieliśmy straszną ochotę to robić, chociaż w zespole opinie były różne, m.in. taka, że lepiej w dalszym ciągu wydawać „Tygodnik” – mówi Piotr Pacewicz, wtedy redaktor „TM”, dzisiaj zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”.
Trzon redakcji złożony z ludzi „TM” uzupełnili doświadczeni dziennikarze współpracujący wcześniej z prasą podziemną i duża grupa ochotników (przyjmowano w zasadzie wszystkich chętnych). Jednym z zastępców Michnika został Ernest Skalski, a sekretarzem redakcji – Juliusz Rawicz. W całym zespole był jedynym, który dokładnie wiedział, jak się robi dziennik. – Oni wszyscy byli dobrzy, ale w dziennikarstwie podziemnym, o naziemnym nie mieli wielkiego pojęcia. Trzeba im było wytłumaczyć, kto to są metrampaże i zecerzy, na czym polega znaczenie korekty. Także to, że teraz nie jesteśmy tylko od walki, ale przede wszystkim od informacji – mówi.
Rozdzielanie ról w redakcji przebiegało w sposób raczej nieformalny i, jak mówią niektórzy, było w tym trochę wariactwa i przypadku. Antoni Pawlak na łamach „Więzi” wspomina: – Pewnego dnia spotkałem Helenę i zapytałem: podobno ma powstać opozycyjna gazeta. Oczywiście będzie w niej dział sportowy. Helena spytała: a po co? Wytłumaczyłem jej wówczas, że większość normalnych ludzi kupuje gazetę m.in. po to, żeby czytać wiadomości sportowe. Wtedy zaproponowała mi, żebym został kierownikiem działu sportowego.
Pacewicz: – Ja z Tomkiem Burskim miałem robić publicystykę. Działem wyborczym mieli kierować Jacek Żakowski i Ania Bikont. Zestawienie ich w parę było prawdopodobnie najgorszym zestawieniem, jakie dawało się wymyślić. W tej sytuacji to, że „S” wygrała wybory, było niczym wobec faktu, że oni oboje razem do tych wyborów dotrwali.
Żakowski nie przypomina sobie, żeby z Anią pracowało mu się źle. – Stresująca była sama praca, a najbardziej Helena. Strasznie krzyczała, a ja tego nie wytrzymywałem.
Grabarze w półmroku
Powstanie gazety zmieniło z dnia na dzień życie wielu osób. Edward Krzemień w „Tygodniku Mazowsze” zajmował się poligrafią, jednocześnie miał etat w Instytucie Techniki Elektronowej. Kiedy kolega z „Tygodnika” Piotr Niemczycki (dziś prezes zarządu Agory) powiedział mu, że tworzy się redakcja gazety, po prostu wyszedł z instytutu i już do niego nie wrócił.
– Na samym początku na jednym z zebrań Helena zadeklarowała, że każdy może być w „Gazecie” tym, kim chce. Powiedziałem, że chcę być dziennikarzem.
Piotr Pacewicz pierwsze tygodnie opisuje jako wielkie zdumienie, wynikające z natłoku zdarzeń niezwykłych. Redakcja w żłobku na Iwickiej miała w sobie nastrój witkacowski, nawet krzesła i klozeciki były malutkie. W ogródku była piaskownica, wszyscy biegali, jedli kanapki i „palili te okropne papierosy”.
– To był trochę świat obłędu, żartu i kpiny. Ale i strasznych napięć. Większość z nas ma straszne temperamenty, dlatego gdy dochodziło do awantury, to małe przedszkole wybuchało.
Dziwaczny charakter tamtego miejsca dobrze oddaje zdjęcie, a na nim wielki brodaty krasnal w szortach z malutką teczuszką. – To ja z drugim śniadaniem, które zapomniałem zostawić swojemu dziecku idącemu do szkoły – śmieje się Pacewicz.
Jeszcze dziwaczniejszy, jego zdaniem, był moment, gdy z tego świata oszalałej kreacji człowiek przenosił się do świata zupełnie innego, jakim była drukarnia.
– W półmroku hal ludzie wyglądali trochę jak grabarze. Mieli czarne rękawiczki z obciętymi końcami palców i prawie wszyscy byli pijani. Od czasu do czasu pojawiały się u nich elementy zapału, ale generalnie wszyscy chcieli po prostu jak najszybciej iść do domu.
Polityka w żółtym serze
Juliusz Rawicz jest przekonany, że do żłobka redakcja wprowadziła się na kilka dni przed wydaniem pierwszego numeru. Był to okres szalonego entuzjazmu i pośpiechu, chociaż, jak twierdzi Piotr Pacewicz, efekt tego nieustannego transu często był mizerny. – Produkt był szalenie wątły, za to ilość pracy, jaką w jego stworzenie wkładano – olbrzymia.
Rawicz przypomina sobie, że chociaż teksty spływały obficie, to był z nimi pewien kłopot. – Żeby nie wiem o czym się pisało, to i tak kończyło się na dopieprzeniu czerwonemu. Nawet jeśli tekst był o żółtym serze, musiał się w nim pojawić zjadliwy passus o Urbanie i Rakowskim. Oczywiście zupełnie nie nadawało się to do czytania.
Żakowski: – Do mojego działu pisali ludzie z nazwiskami, tacy jak Hanka Krall, Szperkowicz, Kydryński, Giełżyński. Problem w tym, że nikt nie pisał „sobą”, za to każdy bardzo starał się pisać tak, jak myślał, że potrzeba. To nie były dobre teksty.
Danuta Zagrodzka nie ukrywa, że w tej sytuacji adiustacja i redagowanie to była strasznie poważna robota. Pamięta, że na Iwickiej pojawiła się z nogą w gipsie, dlatego od razu znaleziono jej miejsce w sekretariacie. Razem z nią siedziała Małgorzata Szejnert, Piotr Niemczycki, no i Helena Łuczywo, która była wszędzie i o każdej porze. Przed laty Dariusz Fikus wspominał:
– Atmosfera była wspaniała, wszyscy mieliśmy poczucie, że robimy coś niesłychanie ważnego. Przesiadywaliśmy w redakcji cały dzień przygotowując kolejny numer, a wieczorem Helena pisała wszystko od nowa.
Piotr Pacewicz twierdzi, że podziemie nauczyło redaktorów straszliwej arogancji wobec autorów. W podziemiu autor, który był słabo dostępny i obecny w sposób raczej symboliczny, przysyłał tekst, a następnie bardzo się cieszył, że został on wydrukowany, mimo że po zmianach często ledwo go poznawał. Skróty starano się konsultować jedynie z gwiazdami w rodzaju Dawida Warszawskiego, resztę materiału lepiono „po uważaniu”, zwykle od nowa.
– Z tą samą powagą i zapałem przystąpiliśmy w „Gazecie” do redagowania tekstów takich autorek jak Wanda Falkowska i Teresa Bogucka. Bywało, że z czterech kartek zostawało półtorej. One znosiły to z pokorą, chociaż potem Teresa przyznała, że to, co robiliśmy, to była krwawa siekanina.
Odbywały się nieustanne zebrania, podczas których wszyscy ze wszystkimi naradzali się i konsultowali. Jacek Żakowski opowiada, że kiedy uzyskał już dla swojego działu biurko i telefon, zaś krzesło sam przyniósł sobie z domu, upomniał się także o zegar na ścianę. – Miałem wrażenie potwornej straty czasu, dlatego za pomocą zegara chciałem śledzić jego upływ. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że siadam w pokoju rano, wokół mnie chodzi w tę i z powrotem tłum ludzi i nagle po chwili robi się wieczór.
Co gorsza, siedząc w redakcji odnosiło się wrażenie, że cały ten ruch nie jest ruchem konstruktywnym, wiodącym najkrótszą drogą do jakiegoś wyznaczonego celu, lecz ruchem we wszystkich kierunkach naraz, ruchem który w ostatecznym efekcie się znosił. Jego związek z jakimś wyraźnie namacalnym efektem stawał się ulotny i trudny do uchwycenia. Żakowski przyznaje, że niekiedy miewał w związku z tym uczucie osaczenia. – Wszyscy chodzili i byli bardzo przyjaźni, ale nic nie posuwało się do przodu.
Nie trzęście się, panowie
Po salach żłobka codziennie przemieszczały się zwarte kolumny ważnych gości, zagranicznych dziennikarzy i zwykłych kibiców z miasta. Jednego dnia wpadał Zbigniew Brzeziński, innego belgijski następca tronu lub ktoś z amerykańskiej ambasady uskrzydlając, ale i odrywając od pracy pochylonych nad tekstami redaktorów. Inspirowaniem tych wizyt, a także oprowadzaniem gości zajmował się Krzysztof Śliwiński (w podziemnej „S” odpowiedzialny m.in. za kontakty zagraniczne), który po pewnym czasie ze zdumieniem stwierdził, że nie ma już czasu na robienie niczego innego. – Przywiązywaliśmy do tego wielką wagę ze względu na bezpieczeństwo gazety. Było oczywiste, że jeśli będą o nas pisać na świecie, to nie da się nas tak po prostu z dnia na dzień zamknąć.
Kontakty z cenzurą pozostawiono głównie Skalskiemu i Rawiczowi, uchodzącemu za człowieka upartego, ale cierpliwego i mającego wielkie zdolności mediacyjne.
Pacewicz: – Ludzie w cenzurze byli zdemoralizowani, więc zamiast straszyć, apelowali do poczucia odpowiedzialności za kraj i do naszego sumienia. Czasem w ogóle nie można było zrozumieć, czy konkretny tekst zamierzają zdjąć, czy wręcz przeciwnie. Kiedy nie dawało się wyciągnąć od nich jasnej odpowiedzi, musieliśmy decydować sami i tekst szedł.
Polem drobnych starć była także drukarnia. Przy Okrągłym Stole opozycja dostała zapewnienie, że „Gazeta” będzie drukowana w Domu Słowa Polskiego na papierze uzyskanym na kredyt z rezerw rządowych. Z czasem okazało się, że w DSP brakuje linotypistów. „S” zmobilizowała związkowców z warszawskich drukarni, gotowych do pracy po godzinach, ale współpraca z DSP i tak się nie kleiła. – Komuna rzucała kłody pod nogi – powiada Rawicz. Najbardziej przestraszony i nieufny był średni szczebel kierowniczy. – Wielokrotnie powtarzaliśmy im, żeby się tak nie trzęśli, bo nie wydają tutaj żadnej tajnej gazetki, ale legalny dziennik istniejący na podstawie porozumienia z rządem. Ale zachowywali się, jakby nie byli do końca pewni.
Mały wielki cud
Nikt nie pamięta, dlaczego pierwszy numer wyszedł 8 maja. – Chyba właśnie akurat wtedy udało się nam wydać go od początku do końca jednego dnia. Wcześniej jakoś się nie udawało – spekuluje Juliusz Rawicz.
Nie ukrywa, że im więcej czasu upływa od tamtego niezwykłego wydarzenia, tym bardziej nieprawdopodobne mu się ono wydaje. – Coraz trudniej uwierzyć, że to się stało, w dodatku praktycznie bez pieniędzy. Nie sądzę, aby to się dało powtórzyć.
Innego zdania jest Krzysztof Śliwiński. Uważa, że podziemie nauczyło ludzi „Gazety” robienia rzeczy niemożliwych do wykonania. Przez całe lata 80. robiło się różne cuda, bo taka była konieczność. – „Gazeta” okazała się po prostu jeszcze jednym małym cudem, składnikiem Wielkiego Cudu, jakim była Pierwsza „S”.