Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 27 marca 2004 r.
Po drodze na wystawę rycin Rembrandta zatrzymał mnie łoskot werbli i bębnów – pod kolumną Zygmunta rozgrzewała się przy ich bojowym rytmie demonstracja przeciwko wojnie w Iraku, rozgrzewka szła słabo, w powietrzu wisiał nawrót zimy.
– Skandujmy wspólnie! Poskandujmy sobie! Zebraliśmy się nie tylko po to, aby słuchać wystąpień, ale by skandować! Niech nasz głos brzmi donośnie! Nie ma zgody panie Bush! – zachęcał stojący na pace ciężarówki konferansjer, ale głos jego nie miał leninowskiego wigoru, prawdę powiedziawszy nie miał żadnego wigoru, pojedyncze okrzyki brzmiały ledwo ledwo. W lodowatym wietrze chwiały się sztandary z napisem Nowa Lewica, kilka pacyfistycznych transparentów, dwie tęczowe chorągwie.
Przystanąłem w grupie gapiów na rogu Krakowskiego Przedmieścia, po paru minutach demonstranci trochę się ożywili, skandowanie: Koniec z okupacją! Koniec z okupacją! zaczynało nabierać siły, po schodach w moim kierunku wspinał się pijany olbrzym, widać było, że już w trakcie wspinaczki chce interweniować, protestować, wznosić okrzyki, ale pokonanie paru stopni sprawiało mu nieopisany kłopot i wzmagało furię, w końcu jednak dotarł, postawił stopę na szczycie, na którym za naszymi plecami stał – nagle sobie uświadomiłem – Dom Literatury i obrócił się ciężko w kierunku demonstrantów i osłupiałym spojrzeniem wodził po ich głowach, sztandarach, megafonach, po całym placu Zamkowym, nagle zamarł bez ruchu, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że poraził go wiszący nad wejściem do Zamku ogromny autoportret Rembrandta, był to sławny „Autoportret z rozwichrzonymi włosami” (1631), czyżby rozpoznał dzieło, które kiedyś urzekło go w dzieciństwie, kombinowałem literacko, ale chyba jednak nie, pijany olbrzym wyrzęził kwestię, która choć tajemna niechybnie bardziej niż do Rembrandta odnosiła się do demonstrantów, nabrał powietrza, jakby się dławił w sercowym ataku, i wyrzęził: Co oni? Co oni?
– Pijak! – krzyknął ktoś z dołu. – Pijak pijany! Olbrzym na szczęście nie słyszał obelgi albo raczej nie przyszło mu do głowy, by brać ją do siebie. – Co oni? Co oni wiedzą?
– Dobrze wiedzą, doskonale wiedzą – stojąca obok wytworna pani w czarnym kapeluszu bez cienia wątpliwości podjęła się roli przewodniczki po zaświatach. – Dobrze wiedzą, doskonale wiedzą! Nas też nazywano narodem terrorystów, Boże, Boże – zaszlochała nagle – jakie to było przykre.
– Nas? Kiedy? – ożywił się żylasty siedemdziesięciolatek w gomułkowskim prochowcu. – Nas? Kiedy? – No wie pan! – oburzyła się dama. – Jak pan ma ochotę być operetkowym sojusznikiem Ameryki, to proszę bardzo! Ja nie! Ja nie mam takiej ochoty!
– O co pani chodzi? Nie jestem niczyim sojusznikiem proszę pani! Nigdy nie byłem! Na niczyim pasku nie chodziłem! Nikomu się nie dałem!
– A co się robi teraz z Polski? – dama uderzała w najwyższe tony i chyba istotnie była w rozpaczy. – Kim teraz jest Polska? Operetkowym sojusznikiem Ameryki! Przecież to jest piąty zabór Polski! Piąty! Najgorszy!
– Wycofać wojska! Wycofać wojska! Wycofać wojska! – tłum od dobrej chwili skandował całkiem ostro, ale nienasycony konferansjer rosnącą donośność zepsuł.
– Skandujemy! – ryczał rozwścieczony niepojętnością chórzystów dyrygent. – Skandujemy! Jeszcze raz od początku! Skandujemy! Uważać! Wolny Irak! Wolna Walentyna! Nie chcemy Busha! Busha syna! Uważać! Nie Argentyna, a Walentyna! Uważać! Skandujemy jeszcze raz! – O co mu chodzi? – zapytał chyba powoli trzeźwiejący w coraz większym zimnie pijany olbrzym.
– Chyba o Tierieszkową. Jej Walentyna było – odparł żylasty. Pijak bezradnie wytrzeszczał oczy, a tamten widząc rosnącą mękę na jego obliczu wyjaśnił rzecz dokładniej. – Walentyna Tierieszkowa była kosmonautką. A oni dziś kukłę Busha też w kosmos strzelać będą. O widzisz pan... Tam na samochodzie rakieta czeka.
– Czyli koło dziejów się zamyka – ponurym głosem obwieścił ktoś z dołu i nie tylko ponurość, ale i tajemnica była w tej konstatacji.
Demonstrantom dalej nie szło skandowanie, znów było prawie tak cicho jak na początku, ktoś biegł po kolejny megafon, zagubiona kloszardka usiłowała wydostać się z tłumu, z rzadka błyskały flesze znudzonych fotoreporterów, nagle żylasty siedemdziesięciolatek apoplektycznie spurpurowiał na twarzy i znienacka strasznym głosem, który szedł pod niebiosa nad Warszawą, ryknął: – Wybraliście Millera, to wami poniewiera!!! – i obrócił się na pięcie i zniknął za rogiem.
Po ścierającej w proch szkło sile tego okrzyku nic już nie słyszałem, ani oferującego partyjną gazetę za trzy złote przedstawiciela Nowej Lewicy, który szedł od osoby do osoby i powtarzał w koło: kiedyś głosowałem na Wałęsę i się rozczarowałem, ani całkiem otrzeźwiałego olbrzyma, który nacierał na damę w kapeluszu: – A jak w 68 nasze wojska były w Czechach, to protestowała pani? Wtedy w 68 było halo, a teraz nie halo? – To jest największe chamstwo, jakie może być – odpowiadała ona wyniośle – to jest największe chamstwo, wiek kobiecie wypominać.
Niczego nie słyszałem, ominąłem tłum, wkroczyłem na Zamek i na długo pogrążyłem się w kontemplacji rembrandtowskich rycin, specjalnie mojego ulubionego „Wieśniaka z rękoma założonymi do tyłu” (1631). A gdy zakończyłem kontemplację, gdy do wyjścia się zbliżałem, pewien byłem, że śladu niedawnego społecznego ruchu na zewnątrz już nie będzie. A był! I to jaki! Ogromny i straszny! Cały mianowicie plac Zamkowy wypełniały teraz niezliczone rzesze ochroniarzy, wyglądali oni jak osobna ochroniarska armia i w pierwszej oczywistej chwili pomyślałem, że na odsiecz, celem uśmierzenia zamieszek, do jakich tu dojść musiało, wezwani zostali, że okropne rzeczy łącznie z rozlewem krwi na placu – jak ja przed Rembrandtem stałem – się zdarzyły. Ale jak przypatrzyłem się bliżej, to niezbicie wyszło, że z innego powodu są tu setki strażników, wyszło mianowicie, że w pobliskim Pałacu Ślubów jakiś ślub niezmiernie ważny się odbywa i tego właśnie ślubu tysiąclecia armia ochroniarzy strzeże. Ciekaw tak pilnowanej pary młodej, bo wyglądało jakby co najmniej Bogusław Linda z najmłodszą córką Saddama Husajna się żenił i jakby ojciec panny młodej na ten ślub przepustkę dostał, ciekaw rzeczy zbliżyłem się, oni akurat w limuzynie i w kordonie innych limuzyn nieopodal przejeżdżali, zbliżyłem się i nagle zrozumiałem, że solidarność w Polsce nigdy nie zginie, bo to nie żaden Linda czy Husajnówna, ale jakiś zwyczajny a lubiany przez kolegów ochroniarz ślub przed chwilą wziął i oni wszyscy, jak nakazuje zwyczaj w służbowym przyodziewku, w panterkach, kominiarkach, kamizelkach kuloodpornych i z długą bronią na plac Zamkowy przybyli, by radość kolegi dzielić. I ja beztrosko (bo przecież tylu ich było, że cała Polska na czas tego ślubu bez ochrony zostać musiała) im pomachałem. Beztrosko, bo są w życiu rzeczy ważniejsze od troski.