Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 6 marca 2004 r.
Do specyfiki środkowej Europy należą takie miejsca, które w przeciągu stulecia kilkakrotnie zmieniały przynależność państwową. Są takie obszary i w Galicji, i na Podolu czy Wołyniu, i na Śląsku, i na Bałkanach, na Litwie i w Siedmiogrodzie. Filmowcy z wielu krajów budowali swoje opowieści, ilustrując losy ludzi, którzy w ciągu życia mieszkali na przykład w Austro-Węgrzech, później w Rumunii, potem w Związku Radzieckim i – mimo takiej międzynarodowej biografii – nigdy nie zmieniali miejsca zamieszkania.
Śladem burzliwej geografii krajów środkowej Europy są zwielokrotnione nazwy miast, które kryją w sobie wielki urok, ale bardzo obciążają pamięć. Jedno miasto, na przykład Bratysławę, trzeba rozpoznać jako Pressburg i Pozsóny, podobnie jak Lwów dla Austriaków jest Lemberkiem, dla Ukraińców Lvivem, a Włosi – jeśli w ogóle wiedzą coś o jego istnieniu – to najczęściej w brzmieniu Leopoli.
Wzmożona mobilność dzisiejszych społeczeństw owocuje tym, że ten sam człowiek z reguły parę razy w ciągu życia zmienia adres i to nie tylko ulicę, ale i miasto, a nawet państwo, w którym mieszka. Naturalnie dzieje się tak wtedy, gdy człowiek sam z siebie, z własnej inicjatywy zmienia swoje miejsce zamieszkania. Gorzej jeśli mieszka ciągle tam, gdzie mieszkał, a ulice czy miasta zmieniają swoje nazwy.
Zmiany nazw w miastach biorą się najczęściej z powodów związanych z polityką. Każda władza, a szczególnie władza autorytarna, znaczy swoje terytorium nazewnictwem, tak jak nie przymierzając psy znaczą swój rejon, podlewając drzewka i latarnie. Na przeciwległym biegunie są niezmienne od tysiącleci nazwy rzymskich szlaków, takich jak via Appia czy via Aurelia. Dają one poczucie stabilności i przypuszczam, że nie jestem odosobniony w moim marzeniu, żeby choć przez chwilę mieć w życiu taki adres. Adresy ulic dedykowanych z lekka zapomnianym bohaterom stanowią bardzo często przedmiot zakłopotania. Jeśli miasto nie zatroszczy się o umieszczenie wyjaśniających tablic, to często nie wiemy, kogo upamiętniono w adresie. Jeszcze gorzej, kiedy patron ulicy czy też miasta jest postacią, która może budzić uczucia głębokiej niechęci.
Fala przemianowań, która przeszła przez terytorium Rosji, zawikłała i tak trudną geografię rozległych terenów, o których przeciętny mieszkaniec zachodniej Europy nic nie wie i stąd zmienione nazwy zostawiają w ludziach poczucie, że miast jest dwa razy więcej. Nie jest tak może w wypadku Petersburga, o którym chyba żaden nieuk nie pomyślał, że jest położony koło Leningradu, ale mało kto rozumie, dlaczego lecąc właśnie na kongres do podpetersburskiej Gałczyny, będę mieszkał w okręgu leningradzkim. Gorzej natomiast jest ze Stalingradem, którego próżno dziś szukać na mapie (chyba że jest to współczesna mapa Paryża, gdzie bulwar i metro noszą tę nazwę do dzisiaj). A iluż ludzi pamięta, że Carycyn i Wołgograd to to samo, że Samara nazywała się Kujbyszew, a Niżni Nowogród przyjął imię Gorki.
Jeszcze więcej niewygody płynie ze zmieniających się nazw ulic. Przeżywaliśmy to przez całe długie ostatnie półwiecze, a może też i dłużej, tylko moja pamięć jest za krótka. Nazwy z czasów carskich zastąpiono wielekroć polskimi nazwami, akcentując szczególnie imiona bohaterów, którzy walczyli z caratem czy z władzą pruską (rzadziej austriacką, bo ta pod koniec swego istnienia była mniej drobiazgowa i dopuszczała nawet takie antygermańskie akcenty jak pomnik Grunwaldzki w Krakowie). Po upadku realnego socjalizmu fala zmian przewaliła się przez wszystkie kraje byłego obozu postępu i zwykle najmocniej odczuły to stolice, w których dokonywano słusznych najczęściej czystek (trudno tolerować w adresie pamięć osób, których czyny zapamiętaliśmy negatywnie). Jest jednak pewien obszar, w którym czystki stają się wyrazem bezinteresownej troski o przywrócenie pamięci. W ramach takich czystek w Moskwie nie tylko Gorki stracił swą ulicę na rzecz historycznego Tweru, ale dostało się także naszemu Mickiewiczowi. Można się tylko pocieszać, że skoro miasta rosną, to znajdzie się miejsce dla różnych nowych postaci nowych czasów.
Zmienność nazw kojarzy się łatwo ze zmiennością państw i ich granic w niestabilnej środkowej Europie, a tymczasem również na Zachodzie zdarzają się czystki wśród patronów. Trafiłem na bardzo piękny bal polsko-kanadyjski w Montrealu. Bal był w świetnym hotelu Ritz, a – jak się dowiedziałem – biegnąca tuż obok stara ulica Dorchester dostała się dzisiaj współczesnemu już politykowi. W Paryżu nader postępowy mer miasta poszedł jeszcze dalej i zmienił mi adres, wytropiwszy, że stary generał z napoleońskich czasów był rasistą i nie jest godzien ulicy, wobec czego przemianowano ją na cześć czarnoskórego kompozytora, także odległego od nas o stulecie. Obaj patroni są dla mnie obojętni, ale dokucza mi bardzo konieczność zmiany papeterii i różnych naklejek na listy z adresem. Miasto nie pokrywa kosztów z tytułu zmiany.
Grzebiąc ciągle w moim adresarzu widzę, że najczęściej muszę zmieniać adresy znajomych w Stanach Zjednoczonych, bo oni biją wszystkich mobilnością i chociaż w wielu miastach nazwy ulic są u nich po prostu banalnymi numerami, to jeżeli ktoś się bogaci, zmierza do lepszej dzielnicy i trzeba pospiesznie wykreślać jego dawny adres, pisać nowy. To samo dzieje się też w drugą stronę, gdy ludzie biednieją albo dzieci stają się samodzielne i nie warto opłacać za dużego domu. W naszym europejskim rozumieniu zakorzenienie jest pojęciem, które rozumiemy wręcz fizycznie, szczególnie na wsiach czy w małych miasteczkach zdarza nam się żyć w tym samym miejscu od pokoleń (o ile, rzecz jasna, nie należymy do tych, którym państwo po wojnie odjechało na zachód). Na pewno przyszłość należy do tych społeczeństw, których mieszkańcy będą więcej się ruszać. Komputerowe notatniki będą więc notować coraz więcej adresowych zmian, ale gdzieś w duszy człowieka ciągle tkwi tęsknota za tym, żeby przestrzeń, w której żyje, była trwała i nie podlegała ciągłym zmianom. Jako podróżujący czuję to pragnienie bardzo mocno. A swoją drogą, w marcu zbliża się rocznica śmierci jednego z największych artystów polskiego kina – Kieślowskiego. Krzysztof podbił świat już po upadku minionego systemu i był pierwszym artystą polskim, który zdobył wielki rozgłos w nowej Polsce i dla tej Polski. Krzysztof doczekał się kilku szkół swego imienia, ale nie doczekał się do dziś ulicy. Myślę, że na nią zasłużył.