Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 28 lutego 2004 r.
Na sztukę prowadzenia samochodu patrzę wyłącznie z pozycji pasażera. Długo i paradoksalnie (owszem, mam prawo jazdy) trzeba by opowiadać, dlaczego sprawy przybrały taki obrót, osobna to jest historia. Teraz pragnę jedynie dać garść moich pasażerskich wrażeń.
Otóż i na tej materii, jak zresztą na wszystkich prawie materiach mojego życia, odcisnął swoje piętno ojciec. Ojciec był mianowicie najgorszym kierowcą świata. Ojciec był najgorszym kierowcą świata w sensie absolutnie ścisłym. Już sam kurs prawa jazdy odbywał w mękach i upokorzeniach, co nie jest jakąś sensacją, prawie każdy przy takich okazjach się męczy i jest upokarzany, ale męki mojego starego były piekielne, a upokorzenia niepojęte. Oczywiście zaradzić temu, że nauka jazdy nie idzie, postanowił we właściwy sobie sposób, postanowił mianowicie trenować „na sucho”. W praktyce wyglądało to tak, że stary siadał w fotelu, pod stopami w funkcji odpowiednich pedałów umieszczał opasłe słowniki (polsko-niemiecki – gaz; rosyjsko-polski – hamulec), w dłoni dzierżył imitującą lewar zmiany biegów matczyną parasolkę i w koło wykonywał zalecane manewry, i ruszał, i jechał, dodawał gazu, zmieniał biegi, przyspieszał, zwalniał, hamował, zatrzymywał się, znowu ruszał, ćwiczył wytrwale, całymi godzinami siedział za kółkiem, nadludzka praca w nieludzkich warunkach przynosiła efekty, prowadzenie samochodu szło coraz płynniej, z czasem ojciec po naszym dwupokojowym mieszkaniu przy ulicy Smoleńsk w Krakowie jeździł jak prawdziwy rajdowiec.
Absolutnie nie chcę powiedzieć, że takie toksyczne sceny wytworzyły we mnie jakiś dystans do motoryzacji, na wszelki wypadek też zaznaczam, że cienia szyderstwa czy nawet pobłażliwości w moich wspomnieniach nie ma, wtedy, gdy patrzyłem, jak uczy się jeździć „na sucho”, miałem w sobie podziw na bazie strachu, dziś mam podziw czysty, w końcu, przepraszam bardzo, ale na pewne pomysły wpadał jeden jedyny człowiek na świecie i w dziejach – stary Pilch mianowicie.
Podziw podziwem, ale zamiana matczynej parasolki na prawdziwy lewar nie była łatwa – stary jeździł, ale jeździł strasznie. Sam prawie nigdy – matka zawsze musiała mu towarzyszyć, matka zawsze była pilotem, pilotem – dodajmy – permanentnie skonfliktowanym z kierowcą, dziś myślę, że podświadomie to podsycali, podczas nieustannego sporu koszmar jazdy mijał prędzej. Wciśnięty w tylne siedzenie, resztkami władz poznawczych rejestrowałem straszliwe nad kierownicą natężone plecy ojca, krajobraz za szybą sunął 40 na godzinę, niekiedy, rzadko to bywało, ramiona kierowcy trochę się podnosiły, przechodził przez nie dreszcz luzu, krajobraz przyspieszał do sześćdziesiątki, kotuś, nie pędź tak, natychmiast rozlegał się głos matki – kotuś, nie pędź tak – pilot przezornie miarkował pirackie porywy szofera.
Jak łatwo odgadnąć, cień ojca na moich pasażerskich doznaniach legł w sposób pozytywny, rola pasażera we wszystkich pozostałych przypadkach była łatwiejsza. Choć czy ja wiem? Czy jak się było na przykład pasażerem pewnego głęboko przedwojennego modelu Citroëna, którego kierowca jeszcze w latach 60. uważał za najszybsze auto świata i tak też nim – kosząc wszystko na szosie – jeździł, to było łatwiej? Było inaczej. A opisywany swego czasu przeze mnie i osiągający kosmiczne prędkości Trabant profesora Jarzębskiego? A malowniczy choć krótkotrwały epizod w życiu Bronisława Maja – kiedy i z nim się odbywało – powiedzmy nieco metaforycznie – dławiące jazdy? A ryk odrzutowych silników, kiedy Marian Turski startuje spod redakcji „Polityki”? A – samo w sobie przerażające jest to wyrażenie – Jerzy Illg za kierownicą?
Sami potrafilibyście o setkach takich osobności opowiadać – rzecz zwykła – kierowcy też ludzie i też bywają rozmaici. Bywają kierowcy mściciele, dla których jazda jest zadośćuczynieniem za rozmaite krzywdy, bywają kierowcy seryjni mordercy, co jeżdżąc dają folgę krwawym swym dewiacjom, są tu rewolucjoniści, którym jeżdżenie daje asumpt do radykalnego wyrównywania nierówności społecznych. Są gawędziarze, którym ryj się nie zamyka, i są zajadli milczkowie, co nie pisną słowem – którzy gorsi, w sumie nie wiadomo. Są posiadacze aut zapuszczonych jak nieboskie stworzenia, inni znowuż mają codziennie myte, pudrowane i czesane cacuszka. Niektórzy maltretują swe pojazdy i znęcają się nad nimi nieludzko, drudzy godzinami do swych autek przemawiają czule. Są fataliści, co ściągają nieszczęścia – w moich stronach sławny był swego czasu pewien lekarz, który ile razy jeździł do pacjenta (a jeździł kilka razy dziennie), tyle razy miał jak nie wypadek, to przynajmniej stłuczkę. Są szczęściarze, co ze sprokurowanych własną niefrasobliwością niebezpieczeństw wychodzą cali i zdrowi, choć nie mieli szans. Są tacy, tacy i tacy.
Ach, wszystkie typologie i charakterystyki można tu przytoczyć, nie chcę broń Boże sugerować, że nie ma kierowców normalnych i dobrych – jest ich większość, ale każdy ma jakieś znaki szczególne, jakieś rysy i piętna. Kiedy dziś wspominam, to zdaje mi się, że nawet biskup Wantuła jeździł w szczególny sposób, jeździł mianowicie z luterską jakąś surowością. A w jeździe na przykład mojego byłego teścia do dziś znać ślady ortodoksji marksistowskiej. A w sposobie jeżdżenia Zdzisława Pietrasika niechybnie – można powiedzieć – odciska się jego stosunek do kultury... A spazmatyczny introwertyzm Zbigniewa Mentzla – widoczny on jest nawet w mrocznym blasku karoserii jego samochodu...
Raz jeden jedyny jechałem z kierowcą przezroczystym. Ładnych kilkanaście lat temu to się zdarzyło. Upalne lato spędzałem u teściów pod Krakowem, rozmaicie się stamtąd podróżowało, a to teść jechał, a to szwagierka podrzuciła, a to pekaesem się człowiek dotelepał. Pewnego dnia, jak wszystkie sposoby zawiodły, zabrałem się okazją z synem przyjaciół teścia, z oporami się zabrałem, bo to zupełny smarkacz był. Chryste Panie! Jak ten smarkacz jechał! Był w absolutnej harmonii z samochodem, jednego nie wykonał niepewnego ruchu, ruch był jego naturalnym żywiołem. Nigdy już potem nie spotkałem i pewnie nie spotkam kogoś tak suwerennie panującego nad pojazdem, zdumiewający był dojrzały spokój tego osiemnastolatka i nawet mówił tyle, ile trzeba i bardzo dorzecznie. Tak – jazda z Łapanowa w tamten olśniewający lipcowy dzień była jak epifania, droga była rzeką, samochód był rybą, chłopak był po prostu stworzony do jeżdżenia autem, marzył, że zostanie kierowcą rajdowym, nazywał się Janusz Kulig. Wszystko się spełniło. Samochód sunie jakby płynął przez przestworza, młodziutki Kulig zmienia bieg, poprawia słoneczne okulary, jest upalny dzień w pełni lata, nad krętą drogą drży powietrze, niedługo Kraków.