Klasyki Polityki

Wilk na autostradzie

Dziś „Warszawka” to ci, co frekwentują w klubach i pubach, są ozdobą kolorówek, jurorują w teleturniejach i konkursach, tłoczą się na korytarzach sądów, gdy rozprawa elektryzuje tłumy.

Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 13 grudnia 2003 r.

Człowiek ochładza się prędzej niż planeta, na której wypadło mu żyć – twierdził Einstein. A czy to prawda? W brawurowo zagranym i zaśpiewanym „Złym zachowaniu” Andrzeja Strzeleckiego słyszymy dowcip, jak to jednak w miarę upływu lat temperatura rośnie: w grudniową noc 81 roku tatuś grzał ręce przy koksowniku – było minus dwadzieścia. W grudniu 2003 r. jego syn w Iraku (też w mundurze) poci się jak mysz w połogu – słupek rtęci wskazuje plus czterdzieści... Wszystko dziś inaczej, wszystko się zmienia. Po ostatnich ustaleniach porządkowych swojskich hierarchów rozbrzmiewa pokutna pieśń:

Albośmy to jacy tacy
Mamy się spowiadać z tacy!

Co bardziej pomysłowi szepczą po kątach, że ideałem byłoby wyposażenie tac w kasy fiskalne.

Dużo się dzieje: Instytut Pamięci Narodowej dorwał się do bezcennych dokumentów dotyczących festiwali sopockich. Badacze z IPN dokonali odkrycia: ubecja podsłuchiwała zagranicznych piosenkarzy. Sami nigdy byśmy na to nie wpadli. Chociaż tyle razy tłumaczono nam, że PRL była państwem orwellowskim. Teraz pamięć narodowa wzbogaci się o wiedzę, co plótł za kulisami hydraulik Drupi, bożyszcze widowni amfiteatru, jak gulgotała po wypiciu trzech jaj na surowo (świetne na gardło) kubańska gwiazda Bautista, jakimi słowami przeklinał niesprawny mikrofon enerdowiec Gerd Wolff. Kto wie, może teczki z raportami pozwolą na ustalenie, dlaczego w końcówce dekady Gierka rolnictwo trapiły dokuczliwe susze. Naukowcy z IPN wyjaśnią: to przez Miansarową, ruskiego wyjca. Śpiewała aż do skutku: „Pust wsiegda budiet sołnce” i w rezultacie kropla deszczu nie spadła na nasze pola. Upublicznienie (tak się dziś pisze) całej prawdy o Sopocie, przywrócenie jej narodowej pamięci przekona zakamieniałych malkontentów – każda złotówka wydana na prace Instytutu zwraca się stokrotnie. Nie ma więc co grymasić i wybrzydzać, przypominając bohatera teatralnej anegdoty, który po wysłuchaniu pochwał na temat gry koleżanki zamruczał:
– W jej wieku Sarah Bernhard była już nieboszczką.

Niepodobna dogodzić wszystkim: ciągle przybywa znawców. Przekonał się o tym ostatnio Rafał Olbiński. Namalował w samolocie lecącym z Nowego Jorku portret pani prezydentowej. Świadomy tego, że portret sprzedany na aukcji wspomoże szlachetną fundację. „Gest na miarę portretu” – skwitowała to zdarzenie recenzentka plastyczna (podejrzewam, że nawet bardzo plastyczna) poważnego dziennika. Wytykając artyście marną jakość dzieła, odmłodzenie modelki i polowanie na medialny sukces. Czegoś tu nie rozumiem. Przecież nie od dziś wiadomo, że przy podobnych okazjach nie ma miejsca na eksperymenty: figuratywność przystoi figurom.

Szum medialny... czy trudno zgadnąć, że wizerunki osób znanych wywołują większe emocje? Kogo miał namalować Olbiński? Zytę Gilowską? Wątpię, by jej koledzy klubowi podbijali cenę na aukcji. A prosty człowiek przy forsie nie poznałby posłanki Platformy; po czym miałby ją poznać: portrety nie mówią, nie trajkoczą na każdy temat. Wątpię, czy domalowany uśmiech coś by zmienił. Elokwentna pani profesor, jeśli uśmiecha się, to dlatego, że się martwi. Ta Gioconda nie ma zagadki. O niej niemiecki satyryk Kurt Tucholsky nie mógłby napisać:
Tyś sławniejsza od wieży wypaczonej z Pizy./W uśmiechu twym – ironii tajemniczy smak./Ten uśmiech... Skąd się bierze uśmiech Mony Lizy – Z nas się śmiejesz czy dla nas? Przeciw nam, czy jak?

Nikt przecież nie może powiedzieć: nie wiem przeciw komu uśmiecha się najgłośniejszy import z Lublina od czasów Manifestu Lubelskiego. W taką bajeczkę się nie wierzy. W ogóle z bajkami kiepsko.

W porządku – nie żadną autostradą, w dodatku płatną, lecz ciągle naprawianą jezdnią warszawskiej ulicy dobrnęliśmy do problemu żyjącego na łamach prasy, zaprzątającego najtęższe umysły III RP. Chodzi o „warszawkę”. Czym jest owa „warszawka”, kto zalicza się do niej, jakie z tego tytułu ma przywileje bądź punkty karne. Niezbyt uważnie śledzę dyskusję, lecz zauważyłem, iż pomija się w niej rodowód pojęcia „warszawka”. Zapomina się o metryce odtworzonej w latach sześćdziesiątych.

Dawniej była tylko Warszawa. To znaczy kilka Warszaw: inteligencka z europejskim blichtrem, mająca własne hierarchie towarzyskie, własny styl rozrywek i zabaw, spotkań i miejsc będących giełdami informacji. Obok tych enklaw rozciągało się miasto mało przypominające Paryż Północy. „Widzę ciemne ulice pokryte kocimi łbami, cuchnące moczem końskim. Ciągną po tych ulicach smrodliwe wozy ze śmieciami. Wiatr roznosi te perfumy warszawskie od nędzy Powiśla do straszliwych klatek napełnionych ludzką niedolą na Franciszkańskiej, Dzikiej, Krochmalnej. Przewiewa ten wiatr nad skrawkiem centrum miasta, gdzie parę nocnych knajp i eleganckich magazynów tworzy ułudę” – to Antoni Słonimski, jeden z najbardziej warszawskich pisarzy. W dwudziestoleciu nie zdarzało się, by ktoś etykietował A.S. i jego kolegów ze Skamandra jako „warszawkę”. Tego określenia doczekał się Pan Antoni i jego formacja towarzyska dopiero w Ludowej. Skąd to się wzięło? Posadzeni za biurkami funkcjonariusze przenieśli do gmachów władzy prowincjonalne kompleksy: lęk przed stolicą, strach przed inteligenckimi spiskami, potęgowany nieznajomością szyfrów kawiarnianych rozmów i dowcipów. Dlatego to, co było im obce, a więc wrogie i nienawistne, nazwali „warszawką”. Czyli czymś przebrzmiałym, niewiele wartym.

Charakterystyczne: najwięcej gromów ściągał na przedstawicieli „warszawki” humor, nawiązujący do tradycji literackiego kabaretu, artystycznej kawiarni. Ponuractwo ideologów zyskało pełne zrozumienie mętniaków, wsparcie narodowo czujących twórców z paxowskiej przechowalni młodych talentów. „Warszawka” to był ich główny przeciwnik; a jej symbolem stał się poniewierany i wyszydzany Lopek Krukowski, monologista i piosenkarz. Kampania przeciwko niesłusznym wzorcom rozrywki, przeciwko ironicznemu traktowaniu zalecanych prawd była fragmentem moczarowskiej ofensywy: socjalistyczna Warszawa winna pozbyć się garbu „warszawki”. Skazać na niebyt tych, którzy od zebrań i narad woleli szmer towarzyski. Łudząc się, że okna – choćby i zakratowane – wychodzą na zachodnią stronę.

Dzisiaj wygląda to inaczej: „warszawka” to ci, co frekwentują w klubach i pubach, są ozdobą kolorówek, jurorują w teleturniejach i konkursach, tłoczą się na korytarzach sądów, gdy rozprawa elektryzuje tłumy: nieznajomość prawa nie zwalnia od odpowiedzialności, znajomość tym bardziej nie zwalnia, za to przyspiesza wyrok.

Sytuacja się wyklarowała. Jest tak jak w żarciku o stojącym na stacji pociągu. Awaria, zgasło światło. Z ciemności odzywa się głos:
– Uważajcie na walizki! Już dwie ukradłem.

Polityka 50.2003 (2431) z dnia 13.12.2003; Groński; s. 109
Reklama

Czytaj także

null
Nauka

Czy istnieją miasta idealne? Nowa Huta warunki spełnia. Warto przyjrzeć się jej bliżej

75-lecie Nowej Huty to okazja do rachunku sumienia dla urbanistów, decydentów i deweloperów. A dla nas – do refleksji, gdzie naprawdę chcielibyśmy mieszkać.

Marcin Skrzypek
09.07.2024
Reklama