Rozmowa ukazała się w tygodniku POLITYKA w grudniu 2002 r.
Hollywood ze swoim kultem fizycznej sprawności, urody i młodości rzadko proponuje role kobietom w pani wieku. Starość to dla pani trudny temat?
Aktorki, które jak ja przekroczyły pięćdziesiątkę, często czują się niepotrzebne. Na ogół wycofują się z zawodu. Zakładają własne firmy, zostają producentkami, próbują reżyserować. W Hollywood rządzą teraz ludzie, którym się wydaje, że publiczność lubi wyłącznie kino z efektami specjalnymi. Jack Nicholson, Al Pacino, Robert De Niro, nie najmłodsi przecież aktorzy, wciąż zasypywani są atrakcyjnymi propozycjami. My natomiast bez problemu możemy grać czarownice. O innych rolach rzadko się słyszy. Składać broni jednak nie zamierzam. Jestem cierpliwa, potrafię walczyć o swoje.
Dla dwukrotnej laureatki Oscara, najwybitniejszej aktorki minionej dekady, na której wzorują się pokolenia młodych artystek – taka walka nie jest upokarzająca?
Nie, bo od początku zdawałam sobie sprawę, że tym interesem rządzą wilcze prawa. Walczyłam z głupimi producentami, z modą, której nie cierpiałam, z napuszonymi miernotami. Odrzucałam projekty źle napisane, czysto komercyjne, nawet jeśli miało mnie to kosztować rok siedzenia w domu. Pozorne ruchy przysparzające rzekomo popularności uważałam za bezsensowne. Pod tym względem byłam uparta, konsekwentna, może nawet staromodna. Nie zamierzam tego zmieniać.
Porównując pani role sprzed 20 lat i te z ostatniego okresu można odnieść wrażenie, że to nieprawda. Powaga, bogactwo niuansów psychologicznych „Pożegnania z Afryką”, „Wyboru Zofii”, „Sprawy Kramerów” kontrastują z lekkością komedii: „Ze śmiercią jej do twarzy”, „Pocztówki znad krawędzi” czy filmu akcji „Dzika rzeka”, w których pani wystąpiła.
Nie, nie. Zmiana, o której pan mówi, wyniknęła z bardzo prozaicznych powodów. Moje dzieci, które zawsze jeżdżą ze mną na zdjęcia, zapragnęły w końcu stabilizacji. Niech pan sobie wyobrazi: najstarszy syn Henry chodził do przedszkola w Nowym Jorku, pierwszą klasę szkoły podstawowej kończył w Afryce, drugą w Connecticut, trzecią w Australii, czwartą w Los Angeles. W końcu się zbuntował, bo nie chciał czuć się wiecznie obcy. Więc przestałam grać w filmach, których produkcje są rozsiane po całym świecie. Osiadłam w Kalifornii. Wieczorami, po pracy, wracałam do domu, prowadziłam normalny tryb życia jak każda troskliwa matka. Czy musiałam przez to dokonywać artystycznych kompromisów? Nie przypominam sobie filmów, których bym się teraz wstydziła. Nawet „Ze śmiercią jej do twarzy”, komedia, która nie odniosła wielkiego sukcesu kasowego, wydaje mi się dziś na swój sposób interesująca. Trafnie portretuje sytuację starzejących się aktorek, próbujących dawać sobie radę w Los Angeles.
Gdyby rodzina poprosiła, by rzuciła pani swój zawód, również bez wahania pani by uległa?
Rodzina zawsze stoi na pierwszym miejscu, co nie znaczy, że każda sugestia męża czy dzieci jest słuszna. Jeśli ludzie się kochają, a tak jest w naszym przypadku, nie neguje się drugiej osoby. Tolerujemy swoje słabości. Wspólnie rozwiązujemy problemy. Dzieci dzielnie znoszą ciężar mojej sławy. Żyje im się łatwiej niż rówieśnikom. Ale w pewien sposób je to determinuje. A jaką ja płacę cenę za swoje wybory? Czasami wydaje mi się, że im bardziej wciąga mnie wir domowych obowiązków, tym mniej jestem uważna na planie. Brakuje mi skupienia, moje myśli wciąż krążą wokół dzieci, to naturalne. Z zazdrością przyglądam się takim aktorom jak Jack Nicholson. Ich nic nie jest w stanie rozproszyć.
Rozpoczynała pani karierę od wielkich ról teatralnych w sztukach Szekspira, Strindberga i George’a Bernarda Showa. Dlaczego później nie chciała pani kontynuować tej drogi?
Do teatru niedawno wróciłam. W sierpniu 2001 r. Mike Nichols wystawił dla nowojorskiej publiczności w Central Parku „Mewę” Czechowa. Zgodziłam się grać przez 6 tygodni, bo sztuka zainscenizowana była pod gołym niebem, w plenerze, nad prawdziwym jeziorem. Cieszyłam się, że mogę wystąpić u boku Dustina Hoffmana, Christophera Walkena i wielu innych gwiazd. Ale to wyjątek. Od dwudziestu lat rzeczywiście nie pokazuję się na scenie. 12 godzin dziennie na planie filmowym stanowi wystarczające obciążenie dla aktora. Kocham pracę, ale nie zamierzam jej poświęcać wolnego czasu. Dlatego godzę się na dłuższe przestoje. Razem z mężem uważamy, że tak jest lepiej. Oczywiście, gdybym nie uprawiała zawodu, czułabym się nieszczęśliwa.
Frustracja, lęk, tęsknota, pasja muszą znaleźć ujście? Dlatego właśnie została pani aktorką?
Po skończeniu college’u zostałam członkiem niewielkiej komuny teatralnej w Vermont. Podróżowaliśmy po kraju, wystawialiśmy zwariowane przedstawienia hippisowskie. Pamiętam, że to mi nie wystarczało. Ludzie, z którymi się zetknęłam, byli wspaniali, inteligentni, ale czegoś im brakowało. Czułam intuicyjnie, że wszystko, co robią, jest tylko zabawą, że nie ma w tym prawdziwego zaangażowania. Ucząc się śpiewu, uprawiając sport, nigdy wcześniej tak nie myślałam. Pewnie dlatego wybrałam ten zawód.
O talencie decyduje wykształcenie?
Nie. Talent to dar od Pana Boga. Szkoła pomaga go tylko rozpoznać. O tym, że jestem dobra, dowiedziałam się w czasie studiów od moich kolegów w Yale. Dla mnie liczyło się co innego: poczucie wolności, radość. Byłam szczęśliwa, że występując na scenie mogę odczuwać to samo co zakochani.
Euforia nie opuszcza pani do dziś?
Jestem idealistką, więc powinnam odpowiedzieć, że nie. Różnie z tym jednak bywa. Sama nie wiem. Wybierając poszczególne role kierowałam się pragnieniem poznania ludzi, zwłaszcza starszych (czuję się lepiej w ich towarzystwie). W dzieciństwie często malowałam twarz wyobrażając sobie, jak to jest być kimś innym, ze zmarszczkami, blisko śmierci. Nie szukałam określonego charakteru ani typu kobiet. Pociągało mnie zbieranie doświadczeń, odkrywanie nowych osób, sytuacji. Dlaczego nie spróbować tego, dlaczego nie pójść w inną stronę? Oczywiście, pewne reakcje się powtarzają, dlatego nie sposób za każdym razem udawać kogoś innego.
Potrafi się pani przeobrażać jak kameleon. Ludziom, którzy śledzą pani karierę od 30 lat, w tym gąszczu rozmaitych kreacji trudno odnaleźć pani prawdziwą osobowość. Im częściej się pani pojawia na ekranie, tym mniej o pani wiadomo.
Prawdziwą twarz aktora widać nie w pojedynczej kreacji, tylko we wszystkich naraz. Trzeba te role zestawić jak struny nieistniejącego instrumentu. Wtedy wyłoni się obraz. Często przecież bywa tak, że decyduje za nas przypadek. Styl gry zależy nie tylko ode mnie, ale i od partnerów, reżysera, studia, tematu filmu, atmosfery, w której się pracuje itd. Natomiast krytycy chcą prostego przełożenia: jedna wybrana rola ma określić całego człowieka. To niemożliwe. Prawdziwą osobowość aktora poznaje się po decyzjach, jakie on podejmuje.
Ostatnio wystąpiła pani w dwóch filmach: w „The hours” Stephena Daldry oraz w „Adaptation” Spike’a Jonze. W pierwszym gra pani lesbijkę, w drugim kobietę romansującą z młodszym od siebie mężczyzną. Co wynika z tych wyborów?
Były to najciekawsze niezależne projekty artystyczne, z jakimi miałam do czynienia od lat. Firmowali je mało znani twórcy niezwiązani z wielkimi wytwórniami. Znamienne, że tak dojrzałe scenariusze przyszły z kręgu kina europejskiego i ambitnego środowiska festiwalu w Sundance, gdzie promuje się kino offowe. Wyzwaniem była szczególnie rola Clarissy Vaughan z „The hours”. Film jest wariacją na temat eksperymentalnej powieści Wirginii Woolf „Pani Dalloway”. Czytałam tę książkę w college’u, choć nie jestem pewna, czy cokolwiek z niej wtedy zrozumiałam. Nie sądziłam, że afabularna historia, rozgrywająca się w wyobraźni tytułowej bohaterki wspominającej swoje życie w czasie przygotowań do przyjęcia, może zainspirować innego pisarza do stworzenia jeszcze dziwniejszej powieści o losach trzech nadwrażliwych kobiet (m.in. samej Wirginii Woolf), które żyją w różnych epokach, nic o sobie nawzajem nie wiedzą, a mimo to wydają się bardzo do siebie podobne. Do głowy mi nie przyszło, że znajdzie się reżyser, który sfilmuje „The hours”, powieść, z której zapamiętałam głównie monologi wewnętrzne i subtelne rozważania o psychice kobiet pogrążonych w depresji.
Clarissa, którą pani gra w tym filmie, opiekuje się chorym na AIDS poetą. Poświęca się dla niego, pamiętając o uczuciach, które w przeszłości ich łączyły. Jej altruizm jest pani bliski?
Tak. Gdybyśmy jednak przeanalizowali każdą postać, którą grałam, pewnie zawsze znaleźlibyśmy jakieś cechy wspólne. Unikam tego rodzaju porównań. Wolę grać, niż rozkładać na czynniki pierwsze swoje życie. Jeśli ktoś musi już to robić, trudno, jego sprawa.
Wróćmy do debiutanckiego okresu, kiedy występowała pani w „Julii” i w „Łowcy jeleni”. Rozpoznaje pani w tamtej dziewczynie obecną Meryl Streep?
Oczywiście. Zastanawia mnie tylko, jak to możliwe, że byłam taka gruba! Zawsze myślałam, że jestem szczupła... Ta młodość! Ale mówiąc poważnie, psychicznie wciąż jestem tą samą osobą. Nie zmieniłam się od czasu, kiedy skończyłam 28 lat.
Spodziewałem się, że powie pani coś odwrotnego. Że to dwie różne osoby.
W jakim sensie miałabym się zmienić? Pod względem motywacji, przeczuć, odruchów serca? Jako matka czworga dzieci zapewniam pana, że zarysy osobowości człowieka widać od momentu jego narodzin. I nie ulegają one zasadniczym zmianom przez resztę życia. Oczywiście, są tzw. okoliczności, które wyrabiają pewne odruchy i specyficzne cechy charakteru, czy chcemy tego, czy nie chcemy. Fundamenty są jednak stałe. Z czasem tylko człowiek łagodnieje, staje się mniej arogancki. Widzę to po sobie. W młodości, zanim jeszcze cokolwiek zagrałam, uchodziłam za prawdziwego eksperta od aktorstwa. Dziś za takiego się nie uważam. Wiem mniej niż wtedy.
Jane Fonda po skończeniu kariery aktorskiej zaangażowała się w działalność polityczną. Pani nie widzi się w tej roli?
Nie. Więcej dobrego mogę uczynić jako aktorka. Mam inny temperament. Nie lubię publicznych starć.
Czego pani się boi?
K’ain Ayin Hara – to w języku hebrajskim oznacza „nie powinno się zdarzyć”.
rozmawiał Janusz Wróblewski
Meryl Streep – najwybitniejsza aktorka amerykańska ostatnich dziesięcioleci. Dwukrotna laureatka Oscara za kreacje w filmach: „Sprawa Kramerów” (1979) i „Wybór Zofii” (1982). Dwunastokrotnie nominowana do tej nagrody (wyrównany rekord Katherine Hepburn). Po ukończeniu Yale Drama School związała się z awangardowym teatrem Joseph Papp New Production. W kinie debiutowała w 1977 r. Zagrała m.in. w: „Łowcy jeleni”, „Kochanicy Francuza”, „Pożegnaniu z Afryką”, „Domu dusz”, „Co się wydarzyło w Madison County”. Ostatni film z jej udziałem „The hours”, na podstawie nagrodzonej Pulitzerem powieści Michaela Cunninghama, wejdzie na polskie ekrany w kwietniu. Amerykańskie Stowarzyszenie Recenzentów uznało ten film za najlepszy w tym roku. Jej mężem jest rzeźbiarz Donald J. Gummer, z którym ma czworo dzieci.