Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 18 października 2003 r.
Bliska mi osoba, która ma tę wadę, że w arkana futbolu nie jest wdrożona, i tę zaletę, że ochoczo się w te arkana wdraża, zadała mi fundamentalne pytanie: Na czym polega piłka nożna i jaki jest sekret niebywałej siły i popularności tej akurat dyscypliny sportu? Otóż – odparłem – piłka nożna polega na tym, że gra się w nią nogami, co zarazem jest jej siłą i sekretem. Ludzkość bowiem za pomocą nóg, wyłącznie za pomocą nóg, bardzo mało rzeczy czyni. Ludzkość w zasadzie wyłącznie na nogach stoi, chodzi, ewentualnie na nogach gdzieś podbiega. Fakt, że nogi częściowo wspomagają prowadzenie pojazdów mechanicznych, to jest wynalazek niedawny, przez wieki całe nogi w kierowaniu zaprzęgami konnymi nie były konieczne. Przy pływaniu nogi mogą, ale nie muszą być pomocne. Noga z kolei jako narzędzie walki, owszem, bywa stosowana, ale ten zwyczaj nie jest z naszego kręgu kulturowego, pochodzi on z Azji, u nas w cywilizacji przeciwnika się ani nie kopało, ani reguł, że wolno kopać, nie przyjmowało. Takie zatrudnianie dolnych kończyn, które polega na wkładaniu stopy w strzemię i potem maltretowaniu zwierzęcia za pomocą przytroczonych ostróg, to może jest jakaś umiejętność, ale nie jest ona spektakularna.
Piłka nożna – owszem – jest spektakularna. Kopnięcie samo w sobie – gest obelżywy, na zielonej murawie staje się gestem artystycznie atrakcyjnym i moralnie wzniosłym. Piłkarze są ludźmi, którzy nieustannie przekraczają granice potocznych możliwości, którzy każdym zagraniem udowadniają, że funkcje kończyn dolnych nie muszą być wyłącznie utylitarne, którzy zaniechaną w sensie uprawiania czegoś poza staniem i chodzeniem część ciała do doskonałości doprowadzili. Nogami oni sztuki przedziwne potrafią czynić, wyłącznie za pomocą nóg kulistym pociskiem do celu trafiają, rotację mu nadają, do stóp pozornie go przyklejają, przeciwnika mylą, zwodem go mijają, precyzyjnie podają, zasady najwyższych taktyk stosują, kasę z tego mają itd., itp. W takich znaczeniach futboliści są w awangardzie ludzkości i nie ma się co dziwić, że ludzkość ich podziwia i że nazwiska największych wirtuozów nogi są każdemu dziecku znane i że każde dziecko grając w piłkę na podwórku na ścieżkę wiodącą do nożnej doskonałości wkroczyć próbuje.
W latach ostatnich przyjęło się – skądinąd uzasadnione – przekonanie, że polscy wirtuozi nogi od standardów światowych trochę odbiegają, co choć na oko pewne, do końca pewne nie jest. Jak bowiem idzie nie o technologię, a o imponderabilia, to niepewność jest podstawowym sekretem i zasadą piłki nożnej. Człowiek w zasadzie jest pewny, że nasi przegrają, ale idzie na mecz, bo do końca nie jest pewny i w sumie liczy, że wreszcie się obudzą i wygrają. Kadra Polski mnoży tę niepewność w ten sposób, że ostatnio budzi się za późno, przez to odnosi zwycięstwa zbyteczne. Zwycięstwa zbyteczne, zwane przez wymierających erudytów pyrrusowymi, to są najboleśniejsze rodzaje zwycięstw, które niezliczone rzesze kibiców wiodą do neurozy. Na mistrzostwach świata odnieśliśmy zbyteczne zwycięstwo nad Ameryką, teraz równie zbytecznie co, jak chcą niektórzy, historycznie pokonaliśmy na ich terenie Węgrów.
Oczywiście bezinteresowne zwycięstwa są w sporcie najpiękniejsze, było wszakże wcześniej bezinteresownie nie trwonić punktów. Jeśli nawet w Budapeszcie powstał wreszcie zespół, jeśli wzeszła tam gwiazda Andrzeja Niedzielana, jeśli nastąpiło tam długo oczekiwane przebudzenie polskiego futbolu, to jest to niepewne, bo polską piłkę czeka teraz przymusowy roczny sen zimowy, przez idealistów zwany „rocznym okresem przygotowań”. Jak się te przygotowania skończą – pewne nie jest, cechująca mistrzów zasada powtarzalności (czyli pewności) niedostępna jest nawet najzdolniejszym naszym zawodnikom – Mirosław Szymkowiak, „człowiek, który rzucił na kolana Łotwę”, w następnym meczu był najsłabszy na boisku, jaki będzie w następnym meczu „człowiek, który upokorzył Węgrów” – Andrzej Niedzielan, pewne nie jest, następny ważny mecz w reprezentacji rozegra on dopiero za rok w eliminacjach mistrzostw świata, jak zostanie – ma się rozumieć – powołany, w końcu jego występ w Budapeszcie do końca był niepewny, stał – jak pięknie mówią sprawozdawcy sportowi – pod znakiem zapytania. Wszystko jest niepewność. Wszystko z wyjątkiem jednej rzeczy, którą nie tylko celem pokrzepienia serc z tryumfem odnotowuję.
Otóż jedyną pewną i nie tylko z racji pewności pozytywną wiadomością tyczącą polskiego futbolu jest fakt, że Cracovia po wejściu do drugiej ligi jest obecnie w ścisłej czołówce i ma wielkie i realne szanse na awans do ekstraklasy. Ma się rozumieć zdanie: „Cracovia ma szansę na awans” wypowiadam z duszą na ramieniu i niedowierzaniem, tysiąc razy w rozmaitych okolicznościach opisywałem fatalistyczny los kibica tego klubu, który ma tę mityczną przypadłość, że w ostatecznej rozgrywce jak ma wygrać – przegrywa, jak ma nie spaść – spada, jak ma wejść – nie wchodzi.
Ale teraz sytuacja jest inna, Cracovia ma bramkostrzelny atak i szczelną obronę, być może to jest zasadniczy powód, że życie – wreszcie – w harmonii się toczy i spokoju. Nadzieja moja, że dożyję wydarzeń zasadniczych i fundamentalnych, to znaczy, że dożyję pierwszoligowych meczów Cracovii z Wisłą, Legią, Górnikiem, Polonią, wzmaga się i staje rzeczywista, jak wzbierać we mnie zacznie rzeczywista nadzieja na grę Cracovii w europejskich pucharach, znaczyć to będzie, że świat – pomimo licznych perypetii i zachwiań – zmierza jednak ku powszechnemu dobru i szczęściu ludzkości i człowiek ze spokojem będzie mógł zamknąć oczy.
Umyślnie nie wymieniam nazw nowych – dla mnie – klubów piłkarskich, z uwagą śledzę przemiany geograficzne polskiego futbolu, ale ukształtowany jestem przez jego historię i w przeciwieństwie do fantasmagorycznej Amiki czy Dyskobolii realne zawsze będą dla mnie takie pogrążone w niebytach drużyny jak Odra Opole z Kornkiem na bramce, Lechia Gdańsk z Koryntem na stoperze, Polonia Bytom z Liberdą w ataku, Garbarnia Kraków (z Browarskim, Miceuszem, Karpielem i Jasiówką), że już ze wzruszenia nie wspomnę o w całości wyrównanej jedenastce Naprzodu Lipiny. Cracovia z tamtych niebytów teraz wypływa, a ponieważ kolejnym sekretem piłki nożnej jest jej mityczność, w każdym razie myślenie rasowego kibica jest myśleniem mitycznym – cały czas kibicuje on tej samej nienaruszonej przez czas jedenastce – i mnie się roi, że walcząca o awans moja drużyna jest tą samą drużyną (Michno, Konopelski, Durniok – potem Rewilak – Malarz, Jarczyk, Szymczyk, Mikołajczyk, Ankus, Suder, Hausner, Kowalik), którą, jak stara pieśń głosi, „pokochałem za dolę garbatą”.
Uroiło mi się, że na niedawny mecz Cracovii z Ruchem znowu idę z ojcem, że stary wierny kibic Ruchu (kibice Ruchu – osobna kiedyś formacja intelektualna, jak zresztą – też kiedyś – Cracovii) pod pozorem bólu zęba, a w istocie z nerwów, papierosa popala, że z tyłu widać nasz blok na Smoleńsk, że Krzysiu Hausner urywa się obrońcom niebieskich i samemu Wyrobkowi, co jak zawsze broni w żółtym swetrze, strzela bramkę. Tak mi się tkliwie uroiło, ale urojenia moje, jak to urojenia, niepewne były. Ocknąłem się i pomyślałem, że Cracovia pewnie wejdzie, choć póki nie wejdzie, przyjdzie pewnie żyć w niepewności.