Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w październiku 2008 r.
Kończy się pięcioletnia epopeja w Iraku. Wracamy bez kontraktów, za to z trochę lepszą armią. I z poczuciem, że wzięliśmy udział w niepotrzebnej wojnie.
Nim zaczęła się wojna w Iraku, rozpętaliśmy ją w Europie. 30 stycznia 2003 r. brytyjski „Times” publikuje list ośmiu europejskich przywódców, wzywający Zachód do zwartego stanowiska wobec Saddama Husajna i popierający twardą politykę Waszyngtonu wobec Iraku. Ale prawdziwy dynamit to lista sygnatariuszy – obok szefów pięciu proamerykańskich państw Unii pod listem widnieją też podpisy przywódców trzech państw kandydujących: Vaclava Havla, Petera Medgyessy i Leszka Millera.
Zwłaszcza ten ostatni podpis wywołuje furię w Paryżu i Berlinie. Francja i Niemcy są przeciwne amerykańskiej interwencji, a List Ośmiu dowodzi, że nie jest to stanowisko całej Europy. Wściekły Jacques Chirac mówi, że „straciliśmy okazję, by siedzieć cicho”, Gerhard Schröder, który trzy dni wcześniej jadł rodzinną kolację w domu Millera i słowem nie został uprzedzony o liście, czuje się oszukany i głęboko dotknięty. Zemści się dwa lata później, podpisując za plecami Polski umowę w sprawie gazociągu północnego.
Cieszą się za to Amerykanie. Wobec sprzeciwu Francji i Niemiec nie mogą liczyć na tradycyjne wsparcie NATO. Sięgają więc po taktykę cherry-picking, wybierania wisienek, w tym wypadku doraźnych sojuszników do obalenia Saddama. Chodzi o to, by zamaskować jednostronne działanie Ameryki i pokazać, że Biały Dom ma sojuszników w Europie. Pięć dni po Liście Ośmiu Colin Powell daje pamiętny spektakl w ONZ – z fiolką z wąglikiem i rysunkami ciężarówek do produkcji broni biologicznej. 17 marca Waszyngton ogłasza, że dyplomacja się wyczerpała, i daje Saddamowi 48 godzin na opuszczenie Iraku.
Za ropę naszą i waszą
– Informację o ataku dostałem na kilka godzin przed jego rozpoczęciem. To było w nocy, dzwonił wiceprezydent Cheney – wspomina Aleksander Kwaśniewski. W niespełna trzy tygodnie Amerykanie i Brytyjczycy docierają do Bagdadu, nie napotykając silnego oporu, ale Irak jest wielki, a zamiast tłumów łaknących demokracji i praw człowieka, witają ich dokuczliwe ataki przypisywane lojalistom Saddama. W Białym Domu poprawiają w biegu plan działania i prezydent Bush ogłasza, że demokratyzację musi poprzedzić tzw. stabilizacja. A żeby nie wyglądało to czasem na amerykańską okupację, Waszyngton postanawia oddać pół kraju w zarząd najbliższym sojusznikom – Brytyjczykom i Polakom.
W Polsce pomysł własnej strefy spotyka się z mieszaniną niedowierzania i zachwytu. „Wybieramy” spokojny rejon między Basrą a Bagdadem, który „Super Express” stosownie do nastrojów okrzyknie „województwem irackim”. Ale żeby kontrolować obszar równy jednej czwartej powierzchni Polski i rozsiane po nim 3 mln ludzi, trzeba wystawić nie 200, tylko 2 tys. żołnierzy. Rząd łaskawie się godzi, wszak pod jednym warunkiem: że Amerykanie za wszystko zapłacą. W ten sposób wynajmujemy polską flagę, a polska misja zamienia się niepostrzeżenie z ochotniczej na najemniczą.
Rola okupanta przychodzi nam tym łatwiej, że 1600 polskich przedsiębiorców oczami duszy widzi już skarby pustyni. Łucznik chce zbroić armię iracką w karabiny, Stalexport kłaść szyny, Bumar budować linię kolejową z Kuwejtu do Iranu, a Mostostal, Budimex i Energobudowa drogi, mosty, osiedla i porty... A wszystko ma być banalnie proste – w Iraku był w końcu gen. Anders, w czasach PRL pracowało tam 40 tys. rodaków, prowadziliśmy 25 inwestycji, budowaliśmy drogi, aż dziw bierze, że w samej Polsce nie ma autostrad. Nasze doświadczenia zdeklasują konkurencję, będziemy oczami i uszami ślepych i głuchych amerykańskich koncernów.
Ale „finalny cel” naszej misji zdradza dopiero Włodzimierz Cimoszewicz. „Chcielibyśmy, żeby polskie firmy petrochemiczne miały wreszcie bezpośredni dostęp do źródeł surowca” – wali prosto z mostu szef polskiej dyplomacji. Orlen i Rafineria Gdańska na wyprzódki zakładają konsorcja, choć wierciły głównie na Bałtyku, a bliskowschodnia ropa nie nadaje się do polskich rafinerii. Konkurencja? Z pomocą polskiego rządu Irakijczycy na pewno wynagrodzą trud naszych żołnierzy kilkoma kontraktami. Poza Polską przetargi nie muszą być znowu takie uczciwe.
8 ton dol. wystarczy?
Polska na czele dywizji wielonarodowej wyrasta na militarną potęgę. Może dlatego, że pierwszy kraj, który zgłasza do niej akces, przeciętny Polak z trudem odnalazłby na mapie. To Fidżi. – Oni dawali ludzi, a my mieliśmy ich uzbroić, nakarmić i płacić bardzo wysoki żołd – wspomina ówczesny szef MON Janusz Zemke. – Jak sprawdziłem, okazało się, że cała ich armia przebywa ciągle na misjach. Dzięki temu Fidżi nie musi jej utrzymywać. No, i odpada jeszcze ryzyko przewrotu wojskowego, mającego tam pewną tradycję.
Po doświadczeniach w Afganistanie Amerykanie wiedzieli, że jeśli logistykę zostawią Polakom, to pierwszych żołnierzy zobaczą w Iraku za rok. Transport, wyżywienie i zakwaterowanie wzięli na siebie bez proszenia, nawet w kwestiach finansowych byli wyjątkowo elastyczni. – Zapytałem w Waszyngtonie, z czego mamy sfinansować odbudowę prowincji, siatkę agentów czy wykup broni od cywili. Na koniec dnia padło fundamentalne pytanie: czy 8 ton banknotów po 20 dol. nam wystarczy? Palety z tymi pieniędzmi zajęły całego Herkulesa, ale nie mogę powiedzieć, jaka to była suma – zdradza Zemke.
W Warszawie nie idzie już tak łatwo. Okazuje się, że 150-tys. armia ma problem z wysłaniem do Iraku 2,5 tys. żołnierzy. – To było jak łapanka. Dzwonili po jednostkach i rzucali zamówienie: dajcie nam dwóch majorów z angielskim i jakiegoś pułkownika. A i jeszcze przydałby się lekarz. Niektórych trzeba było na gwałt awansować, żeby łapali się na etat – wspomina były wojskowy.
Na dowódcę pierwszej zmiany wyznaczono generała Andrzeja Tyszkiewicza, weterana moskiewskich uczelni. W tym wypadku był to akurat atut, bo istniała szansa, że dogada się z kolegami z Ukrainy, Kazachstanu, Mongolii, Bułgarii czy Rumunii, którzy mieli za sobą podobną karierę. Przedstawiając kandydaturę Tyszkiewicza, MON wskazywał na jego dyplomatyczne zdolności, niezbędne do scalenia wysiłków 26 państw, z których wiele po raz pierwszy współpracowało w tak dużej grupie.
Życie pokazało, że był to dyplomata z wojskowym szlifem. Kiedy dziennikarz PAP w bazie Babilon napisał depeszę o tym, jak żołnierze wylewali kubłami wodę z namiotów, bo mimo obietnic nie dostali na czas kontenerów, został wezwany na rozmowę. – Odmówiłem. Następnego dnia już mnie zaproszono. Pan generał zaczął z grubej rury. Usłyszałem: „siadaj ch..., porozmawiamy, jak nie umiesz pisać”. Ponieważ moja riposta była równie dobitna, pan generał postanowił usunąć problem niewygodnych depesz poprzez próbę usunięcia z bazy niewygodnych dziennikarzy – wspomina Tomasz Lisiecki, były dziennikarz PAP, obecnie w stacji Polsat News.
– Generał Tyszkiewicz pedantycznie dbał o to, żeby w bazie były porządnie pozamiatane parkingi i równiutko zgrabiony żwir. O sprawach taktyki działania bojowego rozmawiało się z nim jednak trudniej – wspomina gen. Roman Polko, którego ludzie mieli doradzać w tych kwestiach. Pedanterii zabrakło tylko w kwestii wyposażenia misji. Od zamszowych butów żołnierzom odchodziły podeszwy, ale z Polski przysłano im za to cały kontener czarnej pasty. Nieopancerzone wozy patrolowe budziły u sojuszników tyle samo podziwu co współczucia.
Mongoł ratuje Polaków
Wojsko wykładało się na najmniejszych sprawach. Ławki w wozach ustawiane były tak, że żołnierze siedzieli do siebie twarzami. Im ułatwiało to konwersację, a wrogowi strzelanie w plecy. Tym bardziej że rozdane żołnierzom kamizelki kuloodporne chroniły tylko piersi. Kiedy w Polsce zaczęto szukać winnego, okazało się, że taki układ ławek w autach wojsko zamawia od pół wieku i nikt się nie skarżył.
Jedynym usprawiedliwieniem dla organizatorów misji jest fakt, że zarządzanie dywizją wielonarodową ocierało się o fikcję. Gdy miała działać, okazywało się, że każde państwo ma jakieś ograniczenia co do użycia swoich wojsk. Jedni mogli strzelać, ale tylko 50 km od bazy, inni twierdzili, że mogą się tylko bronić, niektórzy dowódcy preteksty do bezczynności wymyślali już na miejscu. – Węgrzy przysłali batalion transportowy, ale bez środków transportu. Jak je dostali, to nadal migali się od wykonywania zadań. Zmiękli dopiero, jak odcięliśmy im dopływ wody – mówi proszący o anonimowość urzędnik MON.
Absurdy misji były śmieszne aż do pierwszej ofiary. 6 listopada 2003 r. zginął major Hieronim Kupczyk. Do końca roku sytuacja w całym Iraku gwałtownie się pogorszyła. Ledwo prezydent Bush ogłosił koniec działań wojennych, w całym kraju zaczęły wybuchać bomby, nie tylko pod wozami koalicji, ale coraz częściej na zatłoczonych miejskich targach, w koszarach nowej armii Iraku i w urzędach tymczasowej administracji. Irak ogarniała sunnicka rebelia. Dlatego też dyplomatę Tyszkiewicza zastąpił na drugiej zmianie komandos Mieczysław Bieniek. Mało brakowało, a 20 proc. jej składu wróciłoby do Polski w aluminiowych trumnach.
Atak z 18 lutego 2004 r. na bazę Charlie w Al Hillah przygotowany był niczym z elementarza terrorysty. Pierwszy wybuch nastąpił krótko po 7 rano, kiedy niemal cały personel był na śniadaniu. Polaków uratowała przesadna ambicja terrorystów i mongolski strzelec. Pierwszy samochód eksplodował pod murem. Przez wyrwę miał przedrzeć się drugi, właściwy i wysadzić pod stołówką 700-kilogramowy ładunek. Pierwszy okazał się jednak za silny i kierowca drugiej ciężarówki miał problem z pokonaniem leja. W tym momencie zastrzelił go mongolski strażnik.
Ile zmieści się pod dywanem
Gdy ruszyło powstanie As-Sadra, stabilizacja zamieniła się w pacyfikację wojny domowej między szyitami a sunnitami. Generał Bieniek szybko porównał możliwości do zagrożenia i bez żalu oddał Amerykanom największą z pięciu prowincji polskiej strefy. W kwietniu 2004 r. Polacy przez trzy noce walczyli na śmierć i życie w obronie ratusza Karbali. Atakowało ich kilkuset rebeliantów.
– Wojsko uspokajało Warszawę, że panują nad sytuacją. A jakby zrobiło się gorąco, to wyślą po chłopaków śmigłowce. Tylko nikt nie powiedział, że walki toczyły się w nocy. A nasze śmigłowce w nocy nie latały – wspomina jeden z obrońców ratusza. Problem zgłaszano po każdej kolejnej zmianie, ale maszyny przystosowane do nocnych lotów pojawiły się dopiero na dziewiątej.
Najbardziej tragiczna okazała się trzecia zmiana. Pod dowództwem generała Andrzeja Ekierta zginęło 10 żołnierzy. Kompletnie popsuły się kontakty z Amerykanami, bez pomocy których Polacy byli momentami bezradni. Podobny zarzut kierowano również pod adresem samego dowódcy. Amerykanie coraz mocniej naciskali, żeby Polacy zrobili porządek w swojej strefie, bo dawali zły przykład pozostałym.
Na trzeciej zmianie Amerykanie radykalnie zakręcili kurek z pieniędzmi. O ile na drugiej Polacy na same programy pomocowe dla Iraku wydali prawie 50 mln dol., to na kolejnej już tylko 13 mln. Co nie przeszkadzało kilku oficerom uszczknąć spory kawałek tego tortu. 14 oskarżonym wojskowi prokuratorzy zarzucili kradzież prawie pół miliona dolarów. Rachuby Amerykanów były znacznie wyższe.
Generał Ekiert nie tylko spokojnie dokończył swoją misję, ale nawet wrócił na stanowisko zastępcy dowódcy wojsk lądowych i po awansie na trzecią gwiazdkę generalską przeszedł na emeryturę. – Wojsko załatwiło sprawę we właściwy sobie sposób. Zamiast przeanalizować błędy, rozdano medale, awanse, wysłano na emeryturę, a co się dało, zamieciono pod dywan. Tylko że nawet wojsko nie ma tak dużego dywanu, żeby zmieścił się ten cały syf – mówi jeden z oficerów.
Czwarta zmiana jest kluczowa dla wizerunku całej misji. Jej dowódcą zostaje energiczny i lubiany przez żołnierzy generał Edward Skrzypczak, który nie cieszy się uznaniem wojskowej góry ze względu na swój niewyparzony język. Dostaje proste rozkazy: w pierwszej kolejności bronić żołnierzy, w drugiej rządzić prowincją. Liczebność misji spada z 2,4 tys. do 1,5 tys. żołnierzy, a w połowie zmiany misja ma przekształcić się ze stabilizacyjnej w szkoleniową. Po każdym większym incydencie żołnierze dostają zakaz opuszczania bazy. Nic dziwnego, że czwarta zmiana zatrzymuje czarną passę – ginie tylko jeden żołnierz, i to w wypadku komunikacyjnym.
Znikające kontrakty
W Polsce pycha neokolonisty ustępuje tymczasem krzywdzie sojusznika. Największy przetarg z udziałem rodzimej firmy kończy się klapą i skandalem na cztery fajerki. W lutym 2004 r. państwowy Bumar przegrywa kontrakt na wyposażenie 27 batalionów armii irackiej. Wygrywa tajemnicze konsorcjum Nour USA, którego poddostawcą jest jeszcze mniej znana, za to polska, spółka Ostrowski Arms. Jak się później okaże, czteroosobowa firma z siedzibą w piwnicy warszawskiej hali Gwardii miała dostarczyć do Iraku broń dla 20 tys. żołnierzy. I najlepsze: jej właściciel nie ma koncesji na międzynarodowy handel bronią.
Kontrakt dla Nour zostaje ostatecznie unieważniony, ale Bumar przegrywa również w drugim podejściu. Na pocieszenie zdobywa mniejsze kontrakty na helikoptery, karetki, cysterny i pistolety. Ale skandale nas nie opuszczają. Irak zamawia m.in. 24 poradzieckie śmigłowce Mi-17, które Bumar remontuje w ekspresowym tempie w Rosji, notabene w firmie byłego agenta KGB. Po obejrzeniu pierwszych siedmiu sztuk iracka delegacja odmawia przyjęcia towaru. W 2005 r. nowy rząd Iraku oskarża poprzedników o malwersacje w resorcie obrony i kupowanie złomu na wielką skalę, m.in. w Polsce. Wśród podejrzanych jest były wiceminister obrony Iraku z polskim obywatelstwem Zijad Cattan. A 28-letnie helikoptery kupuje, oczywiście, polska armia.
Jeszcze mniej szczęścia mają polscy nafciarze. Zamiast rozstrzygać przetargi na ropę i odbudowę, iraccy urzędnicy muszą myśleć głównie o tym, jak nie wylecieć w powietrze, a kanonada zamachów skutecznie odstrasza polskich konkwistadorów. Poilen, założone w 2003 r. konsorcjum PKN Orlen i kilku innych firm, dwa lata później jest już w stanie likwidacji. Dla budowlańców rusza bonanza znacznie bliżej, bo w Polsce.
Brak kontraktów idzie w parze z marginalizacją Polski w Białym Domu. „Zapomniał pan o Polsce” – poprawia Busha John Kerry, gdy w debacie przedwyborczej prezydent wylicza członków koalicji antysaddamowskiej. Rok po inwazji na Irak Polska nie jest już „strategicznym partnerem”, tylko kulą u nogi, ojczyzną zbyt często przyjeżdżających premierów i prezydentów, którzy żebrzą w kółko o to samo: wizy i offset. W 2005 r. polskim politykom umyka zasadnicza zmiana między pierwszą a drugą kadencją Busha: prezydent pozostał ten sam, ale jego ekipa to już nie neokoni, którzy posłali Amerykę do Iraku, tylko internacjonaliści dążący do odbudowy stosunków ze „starą” Europą. „Nowa” idzie w odstawkę.
Aleksander Kwaśniewski odważa się nawet powiedzieć, że „zwiedziono nas w sprawie broni masowego rażenia”, ale zestrofowany przez Busha zaraz relatywizuje własną krytykę. Leszek Miller do dziś nie czuje się oszukany. – Mnie Amerykanie nie zapewniali, że tam jest broń masowego rażenia, bo to nie było przedmiotem mojej uwagi – mówi były premier. – Polska miała wybór między antyamerykańską koalicją Francji, Niemiec i Rosji a proamerykańską Wielkiej Brytanii, Hiszpanii i Włoch. Uznałem, że to drugie lepiej będzie służyć naszej pozycji w świecie i naszym interesom.
Od 2004 r. ta sama realpolityka nakazuje wycofać się z Iraku. Marek Belka, przez półtora roku szef ds. polityki gospodarczej w Tymczasowych Władzach Koalicyjnych, wraca do Polski z silnym postanowieniem ewakuacji i jako premier szykuje plan wycofania wojsk do końca 2005 r. Pokrzyżują go jednak dwa wydarzenia: zamachy bombowe w Madrycie 11 marca 2004 r., po których Hiszpanie uciekają z Iraku (i polskiej strefy) z podkulonym ogonem, oraz wygrana PiS w wyborach do Sejmu we wrześniu 2005 r. Rząd Marcinkiewicza niemal w ostatniej chwili przedłuża misję – Jarosław Kaczyński nie chce, by posądzono PiS o tchórzostwo.
Nowy szef MON Radosław Sikorski próbuje zdyskontować tę decyzję jako gest dobrej woli w negocjacjach w sprawie tarczy antyrakietowej. Podczas pierwszej wizyty w Waszyngtonie wręcza Donaldowi Rumsfeldowi „listę zakupów” polskiej armii. Nawykły do przytakujących polskich ministrów Rumsfeld dostaje apopleksji. Gdy dwie godziny później Sikorski pojawia się z listą u Dicka Cheneya, wiceprezydent USA, uprzedzony o polskich żądaniach, mówi: „Radek, keep it” – Radek, zatrzymaj ją sobie. Sikorskiego spotyka ciężki despekt, ale to jedna z najlepszych rzeczy, jakie spotkają nas w związku z Irakiem. Uwolniony od złudzeń co do stosunku Ameryki do Polski, Sikorski zaczyna z Waszyngtonem negocjować, a nie tylko kiwać głową.
Buk idzie na wojnę
Piąta zmiana w założeniach polityków SLD miała być ostatnią. Liczbę polskich baz ograniczono do dwóch, a dowódcy generałowi Piotrowi Czerwińskiemu zasugerowano, by skupił się na szkoleniu, czyli ograniczył do minimum liczbę patroli. Są tego efekty: nie niepokojeni przez okupantów iraccy rebelianci umacniają się na tyle, że zaczynają sami odwiedzać bazy. Na siódmej zmianie ostrzał w Diwanii jest tak intensywny, że przez dwa tygodnie po przylocie żołnierze właściwie nie mają czasu się rozpakować, bo ciągle ogłasza się alarm.
Ponieważ wojsko obcięło akredytacje, rolę dziennikarzy przejmują wojskowe służby prasowe, śląc do Polski sielankowe depesze. Podobne w tonie meldunki trafiają na biurka najważniejszych osób w państwie. – Co najmniej od szóstej zmiany raporty podsumowujące misję wcale nie były optymistyczne, a jak wiadomo treści takich dokumentów nie wolno zmieniać. Ale i na to znaleziono sposób. Żeby nie psuć dobrego nastroju, z raportów robiło się znacznie bardziej optymistyczne streszczenia, a na końcu już hurraoptymistyczne omówienia streszczeń – tłumaczy obieg informacji w polskim wojsku jeden z oficerów.
Na ósmej zmianie ostrzał był już tak uciążliwy, że dowództwo ostrzegano przed buntem z powodu wymuszonej bezczynności. Na bazę spadło ponad 700 pocisków. Amerykanie założyli zaawansowany system ostrzegania, namierzania celu i odpowiadania ogniem, ale rebelianci ostrzeliwali Polaków na przykład z dachów szkół albo przedszkoli, więc system był bezużyteczny. Żeby zapobiec atakom, trzeba było mieć kontrolę nad miastem, a tam żołnierze bali się jeździć. Pozbawione kontroli nad prowincją wojsko nie mogło przeciwdziałać podkładaniu bomb na trasie patroli. W ten sposób życie straciło dwóch polskich żołnierzy. Tylko cudem można wytłumaczyć fakt, że ofiar nie było więcej.
W akcie rozpaczy do Diwanii ściągnięto grupę najlepszych ludzi z GROM. – Nie przeprowadzili żadnej większej akcji, bo było ich za mało na coś dużego. Małe akcje wymagały zaś niezwykle precyzyjnych informacji wywiadowczych. Zniszczony po raporcie Macierewicza wywiad nie posiadał nawet informacji mało precyzyjnych. To, co sobą reprezentował, to była porażka – mówi jeden z oficerów służących wówczas w Iraku. Podobnego zdania, choć nie w kwestii wywiadu, był ówczesny szef MON Aleksander Szczygło: – To było żenujące. Amerykanie się z nas po prostu śmiali w oczy. Trzeba było ratować resztki honoru.
Na dziewiątą zmianę wysłano generała Tadeusza Buka. Dla części przełożonych człowieka trudnego do zaakceptowania, bo szkoły kończył nie w Moskwie, ale w Waszyngtonie, o czym świadczyła dobra znajomość angielskiego i trudna do zaakceptowania samodzielność w myśleniu. Generalicja kpiła, że do Iraku jedzie „Buk wojny”, no i się nie pomyliła. Buk na dzień dobry postawił warunek, że jak jedzie na wojnę, to potrzebuje żołnierzy, a nie księgowych. No, i broni adekwatnej do sytuacji, czyli ciężkich moździerzy, śmigłowców zdolnych do nocnych ataków, opancerzonych samochodów, wsparcia myśliwców F-16 od Amerykanów i niewtrącania się do jego metod.
Dostał wszystko, co chciał. Po trzech miesiącach Diwanija była spacyfikowana. – To była regularna wojna – wspomina generał Buk. – Najpierw odciąłem miasto, a później je czyściłem dzielnica po dzielnicy. Dom po domu. Jak trzeba było, to nie wahałem się strzelać z moździerzy 98 mm. Moi żołnierze dzielnie walczyli. Okazało się, że Polacy też potrafią. W połowie misji trzeba mu było dosłać amunicji do rakietnic na śmigłowcach. Zużył jej więcej niż kilka zmian razem wziętych. 10 zmiana miała za zadanie już tylko utrzymać wywalczony przez niego sukces i – używając języka wojskowego – zamierzony cel osiągnęła.
Wojna jak marzenie
25 października z Iraku wyjedzie ostatni polski żołnierz z bronią w ręku, zostanie tylko 20 szkoleniowców w ramach sił NATO. Wojskowi są zgodni co do jednego: Irak obnażył słabość polskiej armii, a bez tego nie rozpoczęłaby się jej odbudowa. – Przed Irakiem proces uzawodowienia był w powijakach – mówi Janusz Zemke. Ale do profesjonalnej armii jeszcze długa droga. – W sztabach i jednostkach zalegają całe tony wojskowego betonu. Plotka głosi, że nowym szefem sztabu może zostać generał Mieczysław Stachowiak, który na natowskich ćwiczeniach dowodzenia stracił 90 proc. oddziałów w jeden dzień – mówi generał Petelicki.
Politycznie Polska zyskała w Iraku nadspodziewanie dużo, nic praktycznie nie tracąc. Nie jesteśmy już koniem trojańskim Ameryki w Europie, relacje z Niemcami i Francją udało się odbudować na bardziej partnerskiej stopie (choć tu ogromne zasługi położył akurat Jarosław Kaczyński, którego polityka przyćmiła List Ośmiu, wzbudzając w Europie tęsknotę za czasami Millera). Przede wszystkim dojrzały jednak nasze stosunki z Ameryką. Naiwny serwilizm ustąpił miejsca życzliwemu realizmowi, czego najlepszym przykładem były negocjacje w sprawie tarczy. Z Iraku wyjeżdżamy też bez odium ciemiężycieli, jakie ciąży na Amerykanach i Brytyjczykach.
Całkowitym fiaskiem skończyły się za to mrzonki o gospodarczych profitach. Polski eksport do Iraku wyniósł w ubiegłym roku zaledwie 70 mln dol., mniej niż na Antiguę i Barbudę, ex aequo z Panamą. Jak na ironię, boom inwestycyjny rusza w Iraku właśnie teraz, gdy polski biznes dawno już zrezygnował. Irackie delegacje, szukające ostatnio w Polsce inwestorów, spotkały się z miernym zainteresowaniem. W ubiegły poniedziałek irackie ministerstwo ds. ropy ogłosiło listę 35 firm zagranicznych, które zaprosi do złożenia ofert na eksploatację swoich pól naftowych. Nie ma wśród nich żadnej z dużych polskich firm.
Ale największa porażka tkwi gdzie indziej. Na iracką misję nauczyliśmy się patrzeć wyłącznie w kategoriach wypłaconego żołdu, straconych kontraktów i darowanych Hummerów. Moralno-polityczna refleksja nad interwencją w Iraku, jak nie istniała pięć lat temu, tak nie istnieje i dziś. Humbug z bronią masowego rażenia, 100 tys. zabitych cywili, tortury w Abu Ghraib – to wszystko było na innej wojnie, której polska opinia publiczna zawsze była przeciwna, aczkolwiek tylko w sondażach. Co nie przeszkodziło być dumnym z walecznych najemników, odważnych kolonistów i dobrych okupantów. Czy to za tę przygodę zginęło w Iraku 22 żołnierzy?
Ile zapłaciliśmy?
871 mln zł – tyle według oficjalnych wyliczeń MON kosztowała nas misja w Iraku. Według ministra obrony Bogdana Klicha, to koszt niewielki, a byłby zdecydowanie wyższy, gdyby Amerykanie nie wzięli na siebie 60 proc. rzeczywistych wydatków – transportu do i z Iraku, zakwaterowania, wyżywienia, paliwa i smarów oraz innych kosztów logistycznych. Polscy podatnicy zrzucili się na żołd oraz wyposażenie żołnierzy w sprzęt i uzbrojenie.
Tyle tylko, że rachunek MON wydaje się mocno zaniżony. Wystarczy zajrzeć na stronę internetową ministerstwa, by się przekonać, że tylko w latach 2003–2007 wydatki z budżetu MON na Irak wyniosły 877,4 mln zł plus ponad 6 mln zł na tzw. pomoc rozwojową. Minister zapewne pominął 187,6 mln zł tegorocznego, ostatniego budżetu misji. Bezpośrednie koszty MON sięgną zatem ok. 1,1 mld zł. Są też koszty pośrednie. Do Iraku wysłano wyposażenie i uzbrojenie dla naszych żołnierzy warte ponad miliard złotych. Podczas intensywnej eksploatacji sporo sprzętu uległo zniszczeniu lub zużyciu i nie wróci już do Polski. Tę część wyposażenia trzeba będzie odtworzyć, czyli ponownie zakupić. M.H.