Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w sierpniu 1998 r.
Na powierzchni chaos i melancholia rzeczy niepotrzebnych. Wiatr unosi strzępy folii i starych gazet. W ciemnym wnętrzu jednostajna i bezlitosna praca miliardów bakterii przetwarzających materię organiczną na ciepło, gaz i wodę. Każdego dnia miasto wypluwa tony odpadów. Spływają kanałami zsypów, połykane przez kontenery do brzuchów ogromnych śmieciarek. To, co przetrawi Warszawa, w większości trafia na wysypisko w Łubnej. Sznur samochodów ciężko pnie się pod górę z niecierpliwością oczekiwany przez ptaki.
Łubna żywi całą populację mew. Łapczywe i krzykliwe krążą stadami nad morzem śmieci. Nie boją się niczego. Ani maszyn, ani ludzi. Przed kilku laty dołączył do nich bocian. Codziennie zjawia się o tej samej porze – trochę po dwunastej. Szuka łupu, zanosi do gniazda, wraca. Kiedyś były także szczury. Ludzie ze zwałki pamiętają, że wygrzewały się na słońcu najedzone, wielkie jak koty. Szczury trzeba było wytruć, bo sąsiedniej wiosce groziła plaga.
Nurki czekają przed bramą. Uzbrojeni w metalowe, zagięte pręty do rozgrzebywania śmieci i torby na zdobycz. Tu się nie wchodzi tak po prostu. Żeby zdobyć prawo eksploatowania śmietniska, trzeba być zameldowanym w pobliskiej wsi Baniocha, mieć wykupioną polisę ubezpieczeniową i przestrzegać regulaminu. Można wejść po wschodzie słońca, między 9 a 12 przerwa, bo spychacze pracują pełną parą. Pijanym i nieletnim wstęp wzbroniony. Na liście nurków jest prawie 160 osób. Nie wszyscy przychodzą codziennie, bo tu tylko dorabiają. To zazwyczaj rolnicy, których nie da rady już wyżywić parohektarowe gospodarstwo. Ale wiele osób utrzymuje się tylko z tego, co znajdzie na zwałce.
Pan Stefan na przykład żyje z Łubnej już 12 lat. Mimo to nadal nie umie przestać się dziwić, co ludzie mogą wyrzucać. Całe kartony zachodnich papierosów, jakich w życiu sam by sobie nie kupił, zupełnie czyste garnitury poskładane równo i zapakowane w pudło, prawie nowe buty. Wszystko, co ma na sobie, jest stąd. Kiedyś znalazł nawet parę dolarów. No to już się w głowie nie mieści.
Wszyscy wypatrują błękitnej śmieciarki LOT. Z niej wysypują się zapakowane w plastikowe pojemniki dania, którymi wzgardzili pasażerowie, owinięte elegancko w celofan kanapki, a nawet, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, nietknięte butelki wina.
Ale najcenniejsza jest miedź. W skupie płacą 40 zł za kilogram. Dlatego w pierwszym rzędzie szuka się kabli, aparatów telefonicznych, drutu. Potem aluminium – puszki, czajniki, garnki. Ze starych akumulatorów odzyskuje się ołowiane części. Zwykłe żelastwo i makulatura są najtańsze. Butelki rzadko dojeżdżają tu całe.
Młodzi uwijają się, biegając od jednej sterty do drugiej. W tej pracy też liczy się szybkość, spostrzegawczość, operatywność. Niektórzy działają parami. Jeden znosi kable i telefony, drugi wypruwa z nich miedziane wnętrzności. W bezładzie rzeczy tworzą się tymczasowe stanowiska pracy. Nurki też boją się bezrobocia. Łubna ma być niedługo zamknięta, a przeciwko budowie Łubnej II protestują okoliczni mieszkańcy.
Na razie jednak wszystko, co nadaje się do przetworzenia, znika w kraciastych torbach, pieczołowicie odnoszone potem do punktów skupu. Stamtąd wraca do miasta. O zmierzchu maszyny i ludzie opuszczają zwałkę. Nocą przychodzą na żer dziki.
Przed wielkim wybuchem
Łubna to ponad 2 miliony metrów sześciennych śmieci, wznoszących się 55 metrów nad poziom morza. Zaczęła rosnąć 20 lat temu, gdy kończył się czas gierkowskiego dobrobytu. Co tkwi w najniższych pokładach? Może pierwsze telewizory Wisła detronizowane przez kolorowe odbiorniki, niezniszczalne koszule non iron, wychodzące z mody buty na koturnach, bakelitowy złom wypierany przez doskonalsze tworzywa, żeliwne garnki pokonane przez teflon? Zimy przełomu lat 70. i 80. znaczą się cienkimi warstwami skórek po cytrusach, które rzucano do sklepów przed świętami.
Śmieci są wskaźnikiem cywilizacji. Ich ilość i rodzaj. Bez śmietników nie byłoby archeologii. One mówią uczonym więcej o zwykłym, codziennym życiu niż źródła pisane, świątynie czy pałace. Ślady na kościach upolowanych w prehistorycznych czasach zwierząt pozwalają uchwycić moment, kiedy ludzie powszechnie zaczęli używać narzędzi. Ilość ceramicznej stłuczki w śmietniskach epoki neolitu wskazuje, jak szybko człowiek przyswajał sobie umiejętność wypalania gliny. Z papirusów wyrzucanych przez Egipcjan dowiadujemy się, o czym kilka tysięcy lat temu pisali do siebie listy przeciętni mieszkańcy państwa faraonów, jak zawierali kontrakty i umowy, jak rozstrzygano sprawę o kradzież osła. Chociaż w czasach, gdy ludzkość była młoda, śmieci traktowano niefrasobliwie. Porzucano je gdziekolwiek. Zadeptywane, pokrywane powoli warstwami piasku, tkwią w podłożu jak rodzynki w cieście. Dla Egipcjan wyjątkiem były favissy – śmietniki przyświątynne, gdzie trafiały przedmioty mające związek z kultem: resztki ofiar, zniszczone wota, potłuczone posążki. Wszystko, co otarło się o sacrum, składowano z pieczołowitością i lękiem, z jakimi my dziś traktujemy odpady radioaktywne.
Człowiek średniowiecza nadal wyrzucał śmieci beztrosko. Stare szmaty, kości, potłuczone garnki lądowały najczęściej za oknem. Nie było tego dużo, ale wystarczyło, by poziom ulic zaczął powoli się podnosić. Jednak jeszcze przez całe wieki nie potrzebowaliśmy wielkich wysypisk. W wytwarzanie przedmiotów wkładano pracę, czas i talent. Rzeczy były piękne i trwałe. Szanowano je, przekazywano z pokolenia na pokolenie. Naprawiano, dopóki nie zmarły śmiercią naturalną. Tak było do wieku XX, kiedy strumień odpadów zaczął rosnąć z wybuchową siłą.
W epoce plastiku
Szkło, ceramika mogą w sprzyjających warunkach przetrwać tysiące lat. Ale poddawane działaniu słońca, wiatru i wody łagodnie wracają do stanu pierwotnego. Wytopione z piasku szkło ściera się na piasek. Wypalona glina kruszy się w pył.
W powierzchnię metali wnikają cząsteczki tlenu. Łącząc się z cząsteczkami metalu pozbawiają je energii tworząc tlenki. Przedmiot powoli kruszeje, rozpada się.
Dziś jednak produkujemy śmieci, których ilość zaczyna przerastać możliwości Ziemi. Produkujemy śmieci niemal nieśmiertelne. Zaprzeczające prawom entropii. Niepodlegające rozkładowi. Stwarzamy świat z rzeczy coraz trwalszych, budujemy swoje środowisko za pomocą technologii, wobec których natura jest bezradna. Meble nasączone substancjami chemicznymi nie poddają się kornikom. Ubrania z syntetycznych włókien nie butwieją. Folia, plastik, celofan wytworzone z ropy naftowej mogą przeleżeć w ziemi tyle, co ich surowiec – miliony lat. Łączone za pomocą coraz doskonalszych metod cząsteczki trzymają się siebie kurczowo, wiązania nie chcą pękać.
Na początku lat 70. amerykański socjolog Alvin Toffler nazwał naszą cywilizację kulturą wyrzucania. Staliśmy się społeczeństwem kupującym, zużywającym i wyrzucającym. Nasze domy są jak machiny przetwórcze, przez które z coraz większą szybkością przelatują – wpadając i wypadając – przedmioty. „Utrzymujemy kontakty z rzeczami. Rzeczy wpływają na nasze poczucie ciągłości lub braku ciągłości. Odgrywają rolę w strukturze sytuacji, skrócenie naszych kontaktów z rzeczami w efekcie przyśpiesza tempo życia” – pisał w „Szoku przyszłości”.
Gdy archeolog za paręset lat wbije łopatę w wysypisko Łubna, będzie mógł dokładnie oszacować opóźnienie cywilizacyjne Polski w stosunku do zachodniego świata. Ale także uchwycić moment, kiedy zaczęliśmy żyć szybciej, coraz szybciej. Warstwy powstałe po roku 1990 to eksplozja rzeczy, z którymi mamy jedynie przelotny kontakt, do których nie zdążyliśmy się przyzwyczaić: reklamówki, puszki, pudełka po jogurtach i margarynach, foliowe torebki, jednorazowe pieluchy, sztućce, tacki, zapalniczki, długopisy, kartony po sokach, plastikowe butelki po napojach, szamponach, płynach do zmywania, płukania, wybielania, pojemniki po dezodorantach i lakierach, styropianowe wytłoczki, metry celofanu.
W powodzi opakowań nikną przedmioty, które mają jakąś historię: porzucona lalka smutna do granic kiczu, zaczytana na śmierć książka, winylowa płyta zamieniona na kompakt, walizka z urwaną rączką. Wysypisko, tak jak miasto, staje się coraz bardziej anonimowe.
Ostateczna dekompozycja PRL
Kultura wyrzucania kończy się, bo nie można już dłużej bezkarnie wyrzucać. Nie wystarczy doskonalić technologii wytwarzania, trzeba tworzyć technologię niszczenia. Śmieci stają się domeną nauki; utylizowane, spalane, kompostowane. Próbujemy zamienić śmieci na źródła energii. Zamrażamy opony w temperaturze ciekłego azotu, w której pękają łańcuchy cząsteczek syntetycznego kauczuku, a gumę daje się przetworzyć na surowiec wtórny. Ze skórek owoców cytrusowych produkujemy płyn, który rozpuszcza styropian. Od czasów, gdy człowiek po prostu wyrzucał rzecz, dzieli nas przepaść.
Rozkopując wierzchnią warstwę Łubnej archeolog z przyszłości byłby zapewne nieco zdezorientowany. Mógłby dojść do wniosku, że pod koniec XX wieku ludzie z nieznanych przyczyn przestali pozbywać się dużych przedmiotów.
Jest przeciwnie. Warszawa mebluje się na potęgę, ekspediując do Łubnej resztki socjalistycznego luksusu. U podnóża zwałki stoi kruszarka, której metalowe szczęki rozszarpują meblościanki na wysoki połysk, gąbkę tapczanów nasiąkniętą snami i miłością, lodówki pamiętające kartkową rąbankę, automatyczne pralki Polar na kredyt MM, całe życie PRL. Taśmociąg wypluwa strzępy pilśni, drewna, metalu. Na szczycie wysypiska olbrzymie kompaktory o nacisku 800 kg na metr kwadratowy ubijają warstwy odpadów. Góra zaczęła rosnąć zbyt szybko.
Oswoić Golema
Życie Łubnej dobiega końca. W każdym razie pierwszy jego etap. Śmieci będzie się tu wywozić jeszcze przez rok, najwyżej dwa. Etap drugi to rekultywacja – ujarzmianie Golema, który po latach pokornego służenia miastu zaczyna obracać się przeciwko niemu.
Nieczystości z wnętrza góry przenikają do gleby i wód gruntowych. Dlatego zwałkę otoczono betonową opaską sięgającą do 18 metrów w głąb ziemi, a system drenaży odprowadza ścieki do specjalnych zbiorników. Stamtąd przewożone są do oczyszczalni w Piasecznie. Trwa budowa biologicznej oczyszczalni w Łubnej.
Proces gnicia zaczyna się już w naszych domowych kubłach na śmieci. Węglowodany ulegają rozkładowi na składniki ciekłe i gazowe. Uwalniają się zawarte w roślinach związki siarki. Stąd smród otaczający wysypisko. Na nierozłożone do końca warstwy nakładają się następne i następne. Wtedy resztki materii organicznej przechodzą w domenę bakterii beztlenowych, które przerabiają je na metan i wodę. Po 15 latach od powstania wysypiska gnicie osiąga punkt krytyczny. Fermentacja przechodzi w skalę makro, a wysypisko staje się wielkim reaktorem. Temperatura wnętrza dochodzi do 70 stopni Celsjusza, metan próbuje się uwolnić. Jeśli pokrywa wysypiska jest nieszczelna, przedostaje się do atmosfery, potęgując efekt cieplarniany. Metan jest gazem palnym. Na wielkich wysypiskach zdarzały się wypadki samozapłonów.
Gdy Łubna definitywnie zakończy pierwszy etap życia, zostanie pokryta warstwą gliny, a kolejny system drenaży pozwoli wykorzystać zgromadzony w niej gaz do celów gospodarczych. Zwałka będzie produkować metan jeszcze przez 20 lat. Jego złoża ocenia się na kilkadziesiąt milionów metrów sześciennych.
Podczas gdy góra będzie stygła, jej powierzchnia pokryta zostanie ziemią. Zasieje się trawę, a na stokach zbuduje tory saneczkowe, wyciągi narciarskie, stanowiska do skoków z paralotni. Łubna łagodnie wrośnie w pejzaż. Tak jak Gnojna Góra na Starówce – najstarsze warszawskie wysypisko.
Czytaj także: Jak największe miasta na świecie radzą sobie ze śmieciami