Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w czerwcu 2002 r. Dodano śródtytuły
Pokaż mi, co śpiewasz, a powiem ci, kim jesteś, zaś w czasie piłkarskich mistrzostw świata – jak będziesz grał. Piłka nożna to rytualne polowanie – twierdzi autor „Nagiej małpy” Desmond Morris. Fani malują sobie twarze w barwy wojenne, odurzając się narkotykiem naszej kultury – alkoholem – i wprawiają w rytualny taniec rytmicznym klaskaniem, a przede wszystkim hymnem klubu, regionu, państwa, tym naszym współczesnym zawołaniem plemiennym. Oto obszerny zestaw tych zawołań.
Hymny narodowe powstały stosunkowo niedawno, tak samo jak i nowoczesne narody, zaledwie dwieście lat temu. Narodziły się z ducha wojny i etniczno-mocarstwowej egomanii, i wcale nie jest powiedziane, że przetrwają drugie tyle. Choć są pieśni dużo starsze, śpiewane na cześć władcy od tysiąca lat – jak japoński, czy przynajmniej od połowy XVIII w. – jak brytyjski „Boże, chroń króla”, kopiowane potem przez inne domy panujące „Boże cara chrani”. Są też szczegółowe opowieści o bohaterskich czynach twórcy państwa – hymn holenderski pochodzi z końca XVI w. i dokładnie opisuje, kogo i jak pokonał Wilhelm Orański. Ale i ta stara pieśń hymnem stała się bardzo późno, dopiero w 1932 r., i to niecała – z tasiemca piętnastu zwrotek wybrano pierwszą i szóstą, deklarację Wilhelma o miłości do ojczyzny i westchnienie do Boga, by pomógł wyrzucić z kraju Hiszpanów.
Ojczyzna jest najpiękniejsza
Wiele narodowych hymnów to zawołania wojenne. Gdyby miało się ziścić to wszystko, o co te nasze narody proszą najróżniejszych bogów i czego życzą swym wrogom, to niebawem powinniśmy się nawzajem wytłuc na tym najpiękniejszym ze światów. Ale nie wszystkie hymny są takie. Najstarszy – japoński, i najnowsze – estoński czy słoweński, dają pewne nadzieje, że nie zawsze w hymnach trzeba złorzeczyć wrogom, wydzierać sąsiadom terytoria. A przy okazji wmawiać sobie i światu, jak na przykład w hymnie kubańskim, że „umrzeć za ojczyznę znaczy żyć”, albo w haitańskim, iż „pięknie jest umrzeć za sztandar, za ojczyznę”, „śmierć, śmierć, śmierć”. Nic to nowego w dziejach, już Rzymianie opowiadali, że dulce et decorum est pro patria mori (słodko i pięknie jest umierać za ojczyznę). Chiński hymn narodowy, „Marsz ochotników”, z wojny przeciwko Japończykom, to wezwanie do milionów, by powstały jak jeden mąż i mimo wrogiego ognia zbudowały nowy Wielki Mur.
Nie brak też w hymnach zapewnień, że to nasza ojczyzna jest najpiękniejsza, najlepsza i jest najukochańszym dzieckiem tego lub innego Boga. Choć sprawa z Bogiem nie jest taka prosta, ponieważ państwo narodowe w wielu wypadkach – przynajmniej w niektórych hymnach – jest świętością samą w sobie, świeckim kościołem wymagającym ślepej miłości i oddania. To Lewiatan pożerający własne dzieci i wmawiający im zarazem, że w jego brzuchu jest jak w raju.
Hymny państwowe – jak nowoczesne państwa i nowoczesne narody – powstawały z reguły dopiero pod koniec XVIII w., gdy rewolucja francuska obaliła władzę monarchy jako pomazańca bożego. Gdy wszelka władza przestała pochodzić od Boga, a zaczęła się opierać raczej na sile czworoboków piechoty, szarż kawalerii, dzielności floty i żarliwości pospolitego ruszenia (o sile pieniądza, sprawnej administracji i oświacie hymny raczej milczą), państwo wymagało symboli optycznych, muzycznych i mitycznych, które jednoczyłyby jednostki w naród państwowy dokumentując wspólną wolę. Toteż pierwsze hymny wyrosły z muzyki marszowej i z wojennego patosu, w którym wola ludu objawiała się jako najwyższy suweren.
Taki jest hymn hiszpański, jeden z najstarszych w Europie. Powstał nie bardzo wiadomo kiedy jako „Marsz grenadierów”, jego muzykę znaleziono zapisaną w regulaminie infanterii hiszpańskiej z 1761 r. Niektórzy twierdzą, że był śpiewany już za cesarza Karola V lub jego syna Filipa II w XVI w. Ten marsz pierwotnie nie miał słów, więc je potem dopisywano w różnych wersjach, nawet w czasach generała Franco nie uznanych zresztą oficjalnie za tekst hymnu. Dużo w nim zapewnień: Viva Espana! i Triunfa Espana!
Odwrotnie jest z „Marsylianką”, tu liczył się najpierw tekst, śpiewany m.in. (na inną melodię)w bitwie pod Valmy w 1792 r., a dopiero potem powstała muzyka. Hymn francuski to wezwania obywateli – „dzieci ojczyzny” – do broni, ponieważ kraj jest zagrożony przez wrogą interwencję. Jak dotąd wszystko w porządku, gorzej, że w dalszych zwrotkach mowa o tym, że „krew nieczysta” (sang impur) wrogów Francji użyźni pola. To się niestety zawsze tak zaczyna, że swoi są czyści, a obcy – brudni, trefni, mniej warci. Francuski przykład rozlał się po hymnach jak mleko na gładkim stole. W hymnie wietnamskim mowa jest o tym, że wietnamscy żołnierze budują „drogi naszej chwały na trupach naszych wrogów”. Ale czy to naprawdę tylko francuski przykład? W końcu Eskimosi od niepamiętnych czasów swe spory plemienne rozstrzygali pojedynkami śpiewaczymi, w których każdy wychwalał swoich i poniżał obcych. Lepiej się ścierać w pieśni niż na krze lodowej.
Są hymny wymieniające sojuszników po imieniu. Nasz Mazurek Dąbrowskiego należy tu do czołówki, wymienia nie tylko Bonapartego jako przykład „jak zwyciężać mamy”, ale szkicuje kawałek geografii Europy Zachodniej – Włochy, Danię. Trzeba przyznać, że Włosi nam się rewanżują, ponieważ w ich hymnie (niestety w tej części nieśpiewanej) pojawiamy się jako biedne sierotki, do których – podobnie jak do Italii – przyssał się zły habsburski orzeł (razem z równie niedobrymi Kozakami). Tyle że Włochom – podobnie jak Francuzom – udało się tego orła pokonać.
Przesłanie hymnu
Wsłuchując się na stadionie świata w europejskie hymny łatwo się pogubić, kto dobry, a kto zły. U Włochów Kozacy są źli, ale w hymnie ukraińskim – dobrzy, a nawet są świetlanym przykładem. Pogubić się też można w geografii. W polskim hymnie chłopcy idą z ziemi włoskiej do Polski najpierw przekraczając Wisłę, a potem Wartę. W hymnie ukraińskim pojawia się Don, Dniepr i San, a sam hymn zaczyna się prawie tak samo jak polski: „Jeszcze Ukraina nie umarła...”. Nasi wrogowie wyparują jak rosa na słońcu, a my, bracia, też będziemy żyć szczęśliwie w naszym kraju. Pokażemy, że jesteśmy godni naszych braci Kozaków, staniemy od Sanu do Donu, nie pozwolimy nikomu obcemu rządzić w naszej ojczyźnie.
Dość krajoznawczy jest również hymn chorwacki. Opiewa Drawę, Sawę, Dunaj i Adriatyk, które głoszą światu, że Chorwaci kochają swój naród. To głośne zarzekanie się znają wszyscy, którzy w XIX w. czuli się narodem, ale nie mieli własnego państwa. Ale nawet wtedy nie wszyscy byli zapatrzeni wyłącznie w siebie. Słowenia wybrała sobie na hymn bardzo altruistyczną pieśń do słów poety z pierwszej połowy XIX w., która jest prośbą do Boga, by pobłogosławił wszystkie narody, które żyją i pracują na ziemi, aby nie było wojen i kłótni i aby wszyscy byli dla siebie dobrymi sąsiadami. Piękny tekst, piękne przesłanie, bez szabel, armat, morza krwi i zapłakanych tatusiów. Ale to trzeba być małym, pracowitym narodem, by nie musieć wołać wszem i wobec, że jest się największym junakiem wszech czasów. Blisko takiego hymnu byli Niemcy, gdy Bertolt Brecht napisał dla NRD „Hymn dzieci” – też był „krajoznawczy”, mówił o Odrze i o Łabie, o morzu i o górach, ale przede wszystkim o tym, że Niemcy nie chcą się ani wynosić ponad innych, ani innym podlegać, lecz być dobrymi sąsiadami, tak jak i inne narody. Tego hymnu jednak nie przyjęto, a ten, który przyjęto – opowiadający, że powstałe z ruin i skierowane w przyszłość Niemcy są jedną ojczyzną – stał się w NRD nastawionej na odgraniczanie od RFN politycznie niewygodny. W czasach Honeckera hymn NRD grano, ale nie śpiewano, bojąc się tego zjednoczenia.
Ale również Republika Federalna miała kłopoty z hymnem. Tradycyjna „Pieśń Niemców” uczy dość ryzykownej dziś geografii i (przy złej woli) narodowego egoizmu. W pierwszej zwrotce Niemcy – te, co to „ponad wszystko w świecie” – rozciągają się od Niemna do Maasy i od Wielkiego Bełtu do Południowego Tyrolu. Hymn napisał Heinrich Hoffmann von Fallersleben w 1841 r., przepełniony patriotycznymi uczuciami i jakąś rozchlupotaną miłością do niemieckiego wina, niemieckich kobiet i niemieckiego śpiewu. W pierwszej zwrotce słowa „Niemcy” i „ponad wszystko” pojawiają się cztery razy, a w drugiej przymiotnik „niemiecki” – aż osiem razy! Z powodu tej patetycznej inflacji obie zwrotki są dziś niepoprawne politycznie – i schowane pod obrusem. Śpiewa się tylko trzecią zwrotkę o jedności, o prawie (a więc jednak opiewa się również sprawną administrację i praworządność!) i wolności dla niemieckiej ojczyzny, a także o braterstwie serca i ręki jako istocie szczęścia, którym powinna rozkwitać niemiecka ojczyzna. Te osiem linijek jest w porządku, w końcu jest w nich „obietnica szczęścia”, na której opiera się amerykańska konstytucja.
Powściągliwy, jak większość hymnów skandynawskich, jest hymn szwedzki. Żadnej południowej bohaterszczyzny, choć przecież Szwedzi mają za sobą okresy nieprzeciętnej waleczności. Na stadionie śpiewają o starej, wolnej, górzystej Północy, o cichym, radosnym pięknie swej ziemi. Twierdzą co prawda, że ich kraj jest najprzyjemniejszy na świecie, że pamięć minionych dni jest żywa i że jest on szanowany na całym świecie. I na zakończenie egzystencjalna deklaracja: „Tak, chcę żyć i umrzeć na północy”, a więc i Szwedzi nie potrafią bez śmierci. Nie czynią ze swego hymnu modlitwy do Boga jak Islandczycy ani nie odwołują się do nordyckiej mitologii jak Duńczycy, w których hymnie pojawia się bogini Freia, ale bez transcendencji również i w szwedzkim hymnie ani rusz.
Zarazem hymn amerykański jest dość specyficzny. To chyba Kurt Vonnegut zauważył, że składa się z samych pytań: Czy widzisz o brzasku ten dumnie powiewający sztandar, który widzieliśmy również o zmierzchu? Czyje to szerokie pasy i jasne gwiazdy widzieliśmy w czasie groźnej bitwy na szańcu wśród czerwonych wybuchów bomb? Czy wytrzymali przez noc, by ten sztandar wciąż tam był, powiedz, czy te pasy i gwiazdy wciąż powiewają nad krajem ludzi wolnych i ojczyzną dzielnych? Śpiewa się zwykle tylko te wątpliwości w pierwszej zwrotce, choć pewność pojawia się w następnych. Mowa jest w nich, jak zwykle, o tym, że wróg krwią zmyje swe brudne ślady, a najemnicy i niewolnicy nie znajdą schronienia. Ludzie wolni wygrają, a ich mottem będzie: „Ufamy Bogu”. Ten tekst napisał poeta-amator w czasie tzw. drugiej wojny o niepodległość, w czasie bombardowania przez Brytyjczyków fortu Amerykanów w Baltimore. Słowa dostosował do piosenki, powiedzmy sobie... pijackiej z 1790 r., „Do Anakreonta w niebie”. Nie jest łatwa, ktoś, kto nie wyciąga oktawy, zarzyna muzykę lub milczy. Tak jak nasz hymn „sprofanowała” Edyta Górniak, tak amerykański „obraził” Jimi Hendrix, pół Indianin, pół czarny, śpiewając go w Woodstocku na swój sposób, w imieniu czarnych niewolników i tępionych Indian oraz przeciwko wojnie wietnamskiej.
Na tle amerykańskiego hymnu nowy rosyjski brzmi dziwacznie. Do radzieckiej melodii śpiewane są patetyczne słowa o świętej rosyjskiej potędze, potężnej woli ludu i wielkiej chwale, o mądrości odziedziczonej po przodkach. Nie brak też wycieczki turystyczno-krajoznawczej od kręgu polarnego po południowe morza, po lasach i polach. Aha, są jeszcze marzenia na przyszłość, i wierność ojczyźnie; tak było, tak jest i tak będzie. No i ładno... Również Brazylijczycy opiewają siebie jako naród bohaterski, w promieniach słońca (ale też Krzyża Południa) wygrzewający się w wielkim kraju na brzegach Ipirangi. Śpiewają o wolności, o wspaniałej przyszłości, o marzeniach, miłości i nadziei. A dla tych, którzy nie połapali się w symbolice brazylijskiej flagi, brazylijski hymn jest elementarzem.
Kameruńczycy także opiewają swoją geografię, Shari, zakola Mungo i spokojny nurt Boumba. Dodają do niej groby przodków i bezwiednie cytują Churchilla „pot, krew i łzy” oraz – wiednie – biblijną Ziemię Obiecaną, ziemię pełną chwały, dającą życie, chwałę i jedyne mienie. To jej należy się honor, oddanie i głęboka miłość na zawsze. I na szczęście nie leje się tu żadna krew.
Taśmowo i na zamówienie
Wraz z rewolucjami i wojnami wyzwoleńczymi XIX w., a zwłaszcza wysypem suwerennych państw w ramach dwudziestowiecznej dekolonizacji, hymny powstawały taśmowo. Jedne – jak nasz – były pieśniami żołnierskimi adaptowanymi do hymnu (u nas – podobnie jak u Niemców – poprzez schowanie zbędnych zwrotek, na przykład tej o Basi). Inne powstawały na zamówienie. W Turcji Atatürka na konkurs na hymn wpłynęło prawie 500 propozycji, po dwóch latach wybrano długi hymn wyjaśniający w pierwszej zwrotce symbolikę nowego sztandaru: szkarłatu, półksiężyca i gwiazdy. Inaczej było w Kostaryce: gdy na trzy dni przed przybyciem Ważnego Gościa z zagranicy okazało się, że nowe państwo nie ma hymnu, zamknięto do paki młodego kompozytora. Przyjemniejsze więzienie zaoferowano autorowi słów do hymnu meksykańskiego: narzeczona poety wymogła na nim udział w konkursie na hymn warunkiem – małżeństwo za tekst. Poetę poniosło, w jego tekście toczy się bezpardonowa wojna i krew leje się strumieniami. Wszystko dla ojczyzny. Jakkolwiek nie wiadomo, czy małżeństwo było udane.
Istnieją hymny, które są, bo być muszą, ale powstały jakby od niechcenia. Król Saud, będąc w latach pięćdziesiątych z wizytą u króla Egiptu, nie rozpoznał hymnu własnego kraju – Arabii Saudyjskiej. A ten jest krótki i zwięzły: chwali Boga i zielony sztandar proroka, wszystkich muzułmanów, a także króla. Najszlachetniejszy wydaje się na tym targowisku narodowych próżności hymn japoński. Składa się z jednego zdania, jednej metafory, i może być wyśpiewany na jednym oddechu niczym koan mistrza Zen: „Rządź tysiące lat, aż kamienie zrosną się w skałę, której czcigodne boki mech porośnie”. Żadnych szabel, żadnego krajoznawstwa, żadnego wyzwierzania się przeciwko obcym, po prostu trwaj władzo cesarska i scalaj to co rozproszone.