Klasyki Polityki

Kamień nie rdzewieje

Koncert Stonesów w Sali Kongresowej Koncert Stonesów w Sali Kongresowej Wojciech Druszcz / Polityka
Ten koncert Stonesów w Sali Kongresowej sprzed prawie 50 lat przeszedł do historii. Legendarny zespół znów gra w Polsce.
Młody Mick JaggerWojciech Druszcz/Polityka Młody Mick Jagger

Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w sierpniu 1998 r.

Trudno w to uwierzyć, ale The Rolling Stones grają od 36 lat. I chociaż wszyscy zdążyliśmy się oswoić z żywotnością rozmaitych weteranów muzyki popularnej, akurat ten przypadek jest szczególny. Stonesi bowiem, od początku swojej kariery do dziś, konsekwentnie kultywują to, co nazwać można etosem rocka. Rolling Stones zagrają w Chorzowie 14 sierpnia, zaświadczając, że pojawiające się od czasu do czasu informacje o śmierci rocka są mocno przesadzone.

13 kwietnia 1967 roku w gazetowych rubrykach z repertuarem warszawskich teatrów można było przeczytać: „Sala Kongresowa – The Rolling Stones – g. 17, 20.30”. Ten anons nie był potrzebny. Wszystkie bilety wyprzedano na długo przed datą występu. A trzeba wiedzieć, że nie było praktycznie żadnej promocji koncertu, wyjąwszy trudno zauważalne, lakoniczne w treści plakaty oraz nieliczne zapowiedzi w radiowym „Popołudniu z młodością” i w nieocenionej, w tamtym trudnym dla polskich fanów rocka czasie, Rozgłośni Harcerskiej. Wieść o planowanej wizycie Stonesów w Warszawie rozchodziła się więc głównie sposobem archaicznym – z ust do ust. Mimo to już na dwie godziny przed koncertem pod Pałacem Kultury kłębiły się tłumy. Dzień później można było przeczytać w gazetach o ekscesach chuligańskich przed Salą Kongresową tudzież o godnym podziwu „opanowaniu i zimnej krwi funkcjonariuszy MO, którzy starali się uspokoić tłumy nastolatków”.

Stonesi osiągali wtedy apogeum światowej sławy. Na listach przebojów w Wielkiej Brytanii i w Ameryce wyprzedzali Beatlesów, którzy już nie koncertowali od roku, poświęcając się wyłącznie pracy studyjnej. Jednocześnie w mediach ugruntowywał się ich wizerunek – mocno zdeprawowanych młodzieńców, którzy na koncertach doprowadzają fanów do ekstazy, a poza koncertami zajmują się głównie konsumpcją narkotyków i nader wybujałą aktywnością seksualną.

Cudowne lata

Lata 60. „Cudowne lata” dla jednych, dla innych – okres najpoważniejszego po II wojnie światowej kryzysu zachodnich demokracji. Za oceanem Bob Dylan śpiewał swoje pieśni protestu, wyszydzające Amerykę konserwatystów, bezmyślnych konsumentów i cynicznych polityków. Przez to już w 1962 roku stał się idolem młodego pokolenia nonkonformistów, które parę lat potem rozpętało prawdziwą rebelię. W Anglii na początku tamtej dekady nie mówiło się jeszcze o przepaści międzypokoleniowej, a termin „kultura młodzieżowa” kojarzył się co najwyżej z amerykańskim wynalazkiem szafy grającej, urządzeniem, w jakie zaopatrywały się kluby, w których przesiadywali godzinami młodzi ludzie ze społecznych nizin. Nieliczni już pewnie słyszeli o rock´n´rollu, większość słuchała rodzimego, angielskiego skiffle´a, skocznej, rytmicznej muzyczki zdradzającej pewne związki z amerykańskim bluesem. Od skiffle´a zaczynali w końcówce lat 50. Lennon i McCartney, późniejsi Beatlesi. Grywał to także Alexis Korner, duchowy ojciec brytyjskiego bluesa, pierwszy artystyczny mentor Micka Jaggera i Keitha Richardsa, którzy wiosną 1962 roku założyli amatorski rythm´n´bluesowy zespół The Rollin´ Stones (apostrof zniknął z nazwy nieco później).

Jeśli wierzyć dostępnym przekazom, Jagger i Richards należeli do pierwszej fali angielskich fanów czarnego amerykańskiego prekursora rock´n´rolla, Chucka Berry´ego. Ale nazwę dla swojego zespołu zaczerpnęli z piosenki „Rollin´ Stone” bluesmana Muddy Watersa. Waters trawestował znane porzekadło: „a rolling stone gathers no moss”, co na polski przekładałoby się: toczący się kamień mchem nie porasta. Mick Jagger, podówczas początkujący student tak dziś prestiżowej London School of Economics, najpewniej wziął sobie do serca głębszy sens owego przysłowia uwznioślający wzorzec postawy niepokornej, której głównym atrybutem byłaby niechęć do jakiejkolwiek stabilizacji. I było w tym coś wielce symptomatycznego. Młody Jagger wychowany w prowincjonalnej mieszczańskiej rodzinie odkrywa w sobie rozległe pokłady buntu przeciw mieszczańskiej kulturze.

Podobnie myślał gitarzysta Richards, drugi gitarzysta Brian Jones i pochodzący z rodziny robotniczej perkusista Charlie Watts. Podobnie myśleli amerykańscy bitnicy, „starsi bracia” hippisów, ale ważniejsze byłoby chyba to, że ten sposób myślenia podzielała spora część młodych Brytyjczyków tworzących na pół chuligańskie subkultury teddy boys, rockers i mods. Tradycje nie tylko mieszczańskiej, ale i robotniczej kultury Anglii zostały, przynajmniej intuicyjnie, przez młodych zakwestionowane. Za nic mieli brytyjską „splendid isolation”, za nic dumę z wygranej przez pokolenie rodziców wojny. Chcieli żyć inaczej niż rodzice i czym innym się fascynowali. Na przykład amerykańskim kinem i amerykańską muzyką rozrywkową.

Nic więc dziwnego, że Stonesi na początku kariery śpiewali głównie amerykańskie piosenki Chucka Berry´ego, Willie Dixona czy Bo Diddleya. Jagger chciał śpiewać tak jak czarni amerykańscy bluesmani, Richards chciał grać na gitarze tak jak czarny amerykański rockman Berry. Miało być mocno, ostro i hałaśliwie. Policzek smakowi powszechnemu starej i przesadnie dumnej Anglii, która zawsze z góry traktowała nuworyszów zza Atlantyku. Tym sposobem Stonesi szybko wpisali się w estetyczną rewolucję brytyjskiej kultury popularnej.

Bardzo mocne uderzenie

Teraz w Chorzowie 55–letni Jagger z kolegami ma zacząć koncert piosenką „Satisfaction”, napisaną i skomponowaną w 1965 roku po amerykańskim tournée grupy. W 1967 roku w Warszawie Stonesi też śpiewali tę piosenkę. Pamiętam migawkę z ówczesnej Polskiej Kroniki Filmowej. Mick Jagger w ekstazie śpiewa „Satisfaction” wyciągając brzegi koszuli ze spodni. Komentarz lektora Kroniki ma charakter ironiczno–dydaktyczny: chuligańskie wybryki wielbicieli długowłosych Anglików mają swój powód w dziwacznym zachowaniu tych niby–artystów na scenie. Próżno tu szukać piosenkarskiego kunsztu, wydarzenie pod nazwą koncert Rolling Stonesów należy do sfery wyłącznie obyczajowej. „Życie Warszawy” z 14 kwietnia 1967 r. swoją notkę o koncercie zatytułowało „Mocne uderzenie... chuliganów”. Pisze się tam o tym, jak to „młodzieńcza ciekawość przerodziła się (...) w niepohamowaną agresywność, a nawet wandalizm”. Już nazajutrz jednak w tej samej gazecie czytamy recenzję Ibisa:

„Był to najciekawszy z wszystkich zespołów mocnego uderzenia, które mieliśmy możność dotychczas usłyszeć. Incydent przed pierwszym koncertem nie ma nic wspólnego z zachowaniem się publiczności na sali, które było poprawne (...) Sprawiła to z pewnością czujna i energiczna milicja, ale spowodowała to również muzyka”.

Wyrozumiałą życzliwość wykazała nawet „Trybuna Ludu”: „Duszą zespołu jest chudy jak tyka, przekomicznie i nieco archaicznie ubrany (zamiłowanie do błyskotliwych tkanin godne divy nocnego kabaretu) Mick Jagger. Nie ma zresztą nad czym wydziwiać, ten długowłosy – jak i jego koledzy – chłopak potrafi naprawdę śpiewać”. Jedynie felietonistka „Słowa Powszechnego” narzekała, że „ilość decybeli, jaką tego potwornego wieczoru 13 kwietnia zaserwowano publiczności, przekraczała przeciętną wrażliwość”.

Generalnie, ton polskich gazet w pokoncertowych komentarzach był Stonesom przychylny, co zaskakuje, zważywszy na pryncypialną niechęć gomułkowskich aparatczyków do wszelkich przejawów zachodniej kultury młodzieżowej. Dla porównania: notka korespondenta „Daily Mirror” informowała o prawdziwym inferno pod Pałacem Kultury – 7–tysięczny tłum agresywnych fanów toczył rzekomo kilkugodzinną bitwę z oddziałami policji w stalowych hełmach, wspomaganej oddziałami wojska uzbrojonego w półautomatyczną broń. Owczarki alzackie, granaty gazowe, z jednej strony pałki, z drugiej rozbite butelki. Taki był, według londyńskiego brukowca, obraz pierwszego za „żelazną kurtyną” koncertu Stonesów.

Nie tylko ta gazeta tworzyła wokół zespołu atmosferę skandalu i sensacji. W angielskiej prasie, radiu i telewizji wizerunek zespołu przedstawiał się mocno niekorzystnie. Konserwatywni felietoniści pisali o słomie we włosach Jaggera albo o tym, że „Stonesi znów wyszli na scenę w swojej brudnej bieliźnie”. Kiedy w tymże 1967 roku doszło do procesu Jaggera i Richardsa, oskarżonych o posiadanie narkotyków, prasa, na czele z najbardziej niechętnym Stonesom magazynem „NOW”, obszernie rozpisywała się o erotyczno–narkotycznych orgiach w domu Richardsa, o kontaktach zespołu z kryminalistami czy wreszcie zmiennych preferencjach seksualnych Jaggera. W ten sposób konserwatywna opinia brała odwet za ekspansję prowokacyjnego, niepokornego rock´n´rolla i stało się jasne, że nie tylko Ameryka ma swoją walkę pokoleń.

Źli, nieokrzesani, bezczelni

Taka była atmosfera tamtego czasu, ale był to również efekt zaprojektowanego wcześniej przez pierwszego menedżera Stonesów Andrew Loog Oldhama image´u grupy. Oldham wiedział, że największym wyzwaniem dla Rolling Stonesów są sukcesy kwartetu z Liverpoolu, czyli Beatlesów. Beatlesi, wtłoczeni w jednakowe garniturki od Cardina, odgrywali rolę „grzecznych chłopców”, co miało im zapewnić przychylność mediów i przynajmniej neutralność ze strony nabardziej zapalczywych krytyków pop–muzyki. W takiej sytuacji Oldham, wykazujący się rzeczywiście niebywałą intuicją w kwestiach marketingu wymyślił sobie, że Stonesi mają być kimś w rodzaju antyBeatlesów. Tak oto narodził się mit Stonesów jako „bad boys” (złych chłopaków). Na scenie mieli być prowokacyjni, w wywiadach nieokrzesani i bezczelni.

Według Oldhama miała obowiązywać zasada: im gorsze opinie w prasie, tym lepiej. Chwyciło – czarny wizerunek piątki chłopaków zafascynowanych czarną muzyką otworzył drogę do sławy. I nic dziwnego, że w epoce beatlemanii Stonesi stali się, niezależnie nawet od własnej woli i indywidualnych zapatrywań, forpocztą progresywnego, nonkonformistycznego rocka, który największe tryumfy zacznie święcić dopiero u schyłku lat 60.

Stonesom zależało na tym głównie, żeby grać swoją muzykę, zyskiwać coraz większą sławę i coraz większe pieniądze. Do wizerunku artysty–rebelianta nie bardzo pasowała XVII–wieczna rezydencja biskupa Canterburry, którą kupił sobie Charlie Watts, ani nawet posiadłość A.A. Milne´a, autora „Kubusia Puchatka”, którą w 1968 r. nabył Brian Jones i w której dokonał rok później żywota utopiwszy się w basenie po kolejnej całonocnej imprezie wypełnionej alkoholem i halucynogenami.

A jednak to Stonesi, a nie Beatlesi, którzy mieli przecież w swoim dorobku „rewolucyjne” piosenki, stali się symbolem młodzieżowej rebelii. Stali się, niezależnie od wysokości swych bankowych kont, limuzyn i wystawnych domostw, niezależnie od swoich skłonności do hedonizmu, integralnym składnikiem radykalizującej się kontrkultury.

Paradoks? Zapewne. Ale też pewna prawidłowość właściwa tamtym czasom. Wśród młodych ludzi uczestniczących w ruchu kontrkultury, hippisów, radykalnych działaczy studenckich, młodych wywrotowców, z których część poszła potem w terroryzm, istniało zapotrzebowanie na symbol rebelii. A któż lepiej nadawał się do tego, jeśli nie znienawidzeni przez starą konserwę i reakcyjnych dziennikarzy rockmani. Właśnie tacy „źli chłopcy” jak ci z zespołu The Rolling Stones.

Robin Denselow w poświęconej związkom muzyki popularnej z polityką książce „When the Music´s Over” pisze, że słynny proces Stonesów o narkotyki uwidocznił istotny podział brytyjskiej i nie tylko brytyjskiej opinii publicznej. Srogi i arogancki sędzia Block, który zignorował wszelkie argumenty obrony, a przy tym przyznawał się, że osobiście nie znosi „tych rozczochranych Stonesów”, stał się bohaterem tradycjonalistów, którym mniej przeszkadzały mafijne koneksje śpiewającego słodkie piosenki Franka Sinatry niż „słoma we włosach Jaggera”. Z kolei Stonesi w oczach coraz bardziej zbuntowanej młodzieży zaczęli uchodzić za ofiary bezdusznego systemu. Gdy po latach, w 1981 roku podczas jednego z koncertów Stonesów, na którym tłumnie pojawili się reprezentanci pokolenia kontrkultury, Denselow zapytał Jaggera, jaki efekt miało jego szeroko komentowane doświadczenie więzienne z lat 60., Jagger odparł: „nie miało żadnego efektu, oprócz tego, jaki wywarło na mnie samym”.

W śpiącym Londynie

W 1968 roku, już po napisaniu najbardziej politycznego w karierze songu „Street Fighting Man”, Jagger udzielił wywiadu towarzyszącemu kontrkulturze, radykalnemu magazynowi „IT”. Zapytany o opinię na temat idei „społeczeństwa alternatywnego” Jagger powiedział: „Mogę sobie wyobrazić, że Ameryka wchodzi w ostry kryzys i tam stary system rzeczywiście zaczyna się walić (...) ale tu, w Brytanii zawsze wszystko szło inaczej, o wiele bardziej spokojnie i o wiele nudniej”.

W refrenie „Street Fighting Man”, piosence, która niby to zachęca do podjęcia ulicznej walki, Jagger śpiewa:

„No tak, ale co może zrobić biedny chłopak

Oprócz tego, że śpiewa w rockandrollowym zespole

W śpiącym Londynie po prostu nie ma miejsca

Na walkę na ulicach”.

Ta piosenka, która w tamtych, gorących politycznie latach uważana była za nieledwie hymn młodzieżowej rewolty, zawierała, jak widać, więcej zniechęcenia niż entuzjazmu do walki z systemem, przez młodych kontrkulturowców określanym często mianem Babilonu.

Ostatni album, który Stonesi będą promować na chorzowskim koncercie, ma tytuł „Bridges To Babylon” – Mosty do Babilonu. Cóż za przewrotność historii!

Rola rebeliantów politycznych została w gruncie rzeczy Stonesom narzucona. Podobnie jak wcześniej rola rebeliantów obyczajowych. To oczywiście prawda, że Jagger, Richards i Brian Jones bili rekordy aktywności seksualnej i to z nimi, a w sumie z całym zespołem (w którym grali też o wiele spokojniejsi pod tym względem Watts i basista Bill Wyman) kojarzono zjawisko tak zwanych groupies, czyli dziewcząt, których jedynym celem było umilić czas po koncercie wielbionemu idolowi. I prawdą jest, że Stonesi daleko odstawali od surowych zasad moralnych, jakim hołdowali ich rodzice. Ale nie inaczej przecież zachowywali się, zwłaszcza w początkach kariery, kreowani na łagodnych koleżków, możliwych do zaakceptowania także przez „zgredów”, Beatlesi.

Można powiedzieć, że presja epoki działa na wszystkich, co nie znaczy, że na wszystkich jednakowo. Zważmy wszelako, iż od momentu, kiedy muzyka rockowa przekroczyła pierwsze progi światowej popularności, wykrystalizował się też szczególny wizerunek rockowego artysty. Czy tego chciał, czy nie, stawał się niejako automatycznie elementem kultury luzu i – jakżeby inaczej – buntu, choć machina show businessu sprawnie wygładzała nazbyt ostre kanty, jeśli groziłoby to sceniczną i fonograficzną marginalizacją. Nie każdy szedł na całość, jak Joe Cocker przeżywający dziś drugą młodość, który w czasach festiwalu w Woodstock zamienił swój zespół w komunę hippisowską i kompletnie nie dbał o interesy.

Stonesi o interesy dbali. I nie przypadkiem Jagger w latach 70. miał już ugruntowaną opinię człowieka, mówiąc oględnie, finansowo zapobiegliwego. Jednakowoż geniusz Stonesów nie polegał i nie polega wyłącznie na umiejętności obracania się w świecie twardych reguł rynkowych. Bo polega przede wszystkim na niezwykłym talencie wpisywania się w tendencje kultury.

Ci moi znajomi, którzy byli na warszawskich koncertach Rolling Stonesów, mówią, że mało co było słychać ze sceny. Przez większość czasu wszystko zagłuszał histeryczny ryk i pisk widowni. Ale dokładnie tak samo działo się na koncertach w Anglii, we Francji czy w Niemczech. Pisało się wtedy, że Stonesi na scenie są zjawiskiem, artystami zaś stają się dopiero w studiu nagraniowym. Przejawiająca się w histerii fanów i fanek „stonesmania” (oczywisty odpowiednik beatlemanii) była znakiem czasu. I wtedy idea koncertu opierała się głównie na zasadzie: wystarczy być (na scenie). W końcu każdy, kto przychodził na koncert, znał na pamięć wszystkie piosenki. Nic więc dziwnego, że po pierwszych taktach muzyka ginęła przytłoczona reakcją widowni.

Most do Babilonu

Wszystko to zmieniło się w latach 70. I zmienili się także Stonesi na koncertach. Zaczęli mianowicie coraz większą wagę przywiązywać do plastycznej oprawy koncertu, nie było już mowy o przypadkach, by mógł zawieść sprzęt nagłaśniający, jak przydarzyło się to Brianowi Jonesowi w 1967 w Warszawie, któremu spalił się wzmacniacz i trzeba było pożyczyć stosowne urządzenie od naszych poczciwych Czerwono–Czarnych, którzy poprzedzali występ angielskich supergwiazd. Zmieniła się kultura rocka. Koncert przestał być po prostu kontaktem fanów z idolem. Stawał się coraz bardziej wyrafinowanym spektaklem. I tak trwa to do dzisiaj.

Na trasę promującą „Bridges To Babylon” Stonesi zabierają tony sprzętu. W Chorzowie zobaczymy, zgodnie z zaplanowanym scenariuszem, jak w pewnym momencie z głównej sceny przez widownię przetoczy się konstruowany ad hoc most (do Babilonu?), w którego centrum stanie platforma małej sceny klubowej. Dokładnie takiej, na jakiej grywali Stonesi, kiedy nie śniło się im jeszcze o wielkiej karierze. W tym momencie Stonesowy rock symbolicznie „wraca do korzeni”, ale wielkie, dopracowane w szczegółach brzmienie pozostaje w 100 proc. współczesne. Bas Derryla Jonesa, który od lat zastępuje emerytującego we Francji 62–letniego Billa Wymana, świdruje w brzuchach słuchaczy, gitary Richardsa i Ronny Wooda prześcigają się w ostrych riffach, perkusja Wattsa z olbrzymią mocą, ale i podziwu godnym wyczuciem wzmaga ogólną ekstazę, a przy tym wszystkim ostry, nie do podrobienia głos Jaggera. I wtedy wiemy: to ci sami Stonesi, którzy kiedyś musieli uciekać przed szturmującymi tłumami fanów, ale dziś znakomicie wpisani w kulturę spektaklu, kulturę, którą rządzą teledyski z MTV. Nikt już nie domaga się od 55–letniego Micka Jaggera, by dopingował nastolatków do ulicznych walk. Na tych dzisiejszych koncertach jego piosenek, starych i nowych, słuchają razem jego rówieśnicy, ich dzieci, a nawet wnuki.

W latach 70. Rolling Stonesi, rozliczając się z heroiczną „epoką Woodstock”, z krótkim, choć burzliwym „satanistycznym” epizodem (vide: piosenka „Sympathy For the Devil”), z całą kontrkulturową ideologią śpiewali „Ja wiem, to tylko rock and roll, ale ja to lubię”. Właśnie – to tylko i wciąż ten sam rock and roll. Muzyka, która niezależnie od wieku wykonawców nie ma szans się zestarzeć. Ale nawet podniszczone wiekiem twarze Jaggera i Richardsa wciąż mają w sobie to, co miały zawsze: tę odrobinę młodzieńczej bezczelności, która nie pozwala zapomnieć o przysłowiu z toczącym się kamieniem. No i o tym, że stara miłość do Stonesów nie rdzewieje.

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama