Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w lutym 2004 r.
Po epoce oświeconej dyktatury wychowawczej dr. Benjamina Spocka (w Polsce ograniczonej do wąskich warstw inteligenckich) nastał dzisiejszy chaos dobrych rad. Czy z dziesiątków podręczników, które o ojcostwie i macierzyństwie piszą jak o nauce paralotniarstwa lub wędkowania, wyłania się jakaś jednolita teoria? I czy mogłaby odnaleźć się w niej coraz bardziej zniechęcona do macierzyństwa Polka, wciągając w to jeszcze bardziej przestraszonego perspektywą ojcostwa Polaka?
Ośmiusetstronicowy poradnikowy klasyk autorstwa dr. Spocka uspokajał: niemowlak nie jest tak kruchy jak wygląda, nawet skóra na miękkim ciemiączku ma grubość porządnego brezentu.
Jednak Kamili S., debiutującej 32-letniej matce przywiezionego ze szpitala noworodka, trudno było opanować uczucie samotności (sparaliżowany nową rolą ojciec niemowlaka kiwał się pod ścianą) i niepewności towarzyszące samodzielnej zmianie pampersa, pierwszej kąpieli oraz transportowi córki z wanienki do łóżka.
Ciągle nie włączał się instynkt macierzyński, którego pojawienie się w ciągu około 72 godzin po porodzie zapowiadał inny poradnik.
Gdyby Kamila urodziła córkę w rodzinnym Kole, miałaby z pewnością potężne matczyne wsparcie. Byłoby bezpieczniej i łatwiej. Gdy Kamilę rodziła jej matka – w pogotowiu czekała trzypokoleniowa rodzina.
Pewna 45-letnia wielkomiejska kobieta umiarkowanej kariery powiada, że rozterki, zarówno przed urodzeniem dziecka jak i późniejsze 18 lat dylematów wychowawczych, wydają się jej obecnie niczym wobec dramatu tego dnia, kiedy znalazła się sam na sam ze swoją świeżo narodzoną córką. – Boleśnie uświadomiłam sobie, że przez wieki kobiety uczyły się rodzić i wychowywać w swym rozległym ekosystemie: wśród matek, sióstr, kuzynek. Bezustannie ktoś był w ciąży, parł, przewijał, odczyniał złe uroki. Moja teściowa, która nawet usiłowała spieszyć mi na odsiecz, dysponowała pewnym kapitałem wiedzy, ale czułam, że potrzebuję jakiejś światlejszej instrukcji obsługi niż ludowy przekaz o powijakach, krępowaniu nóżek, żeby się stawy nie wywichnęły, i wiązaniu czerwonych kokardek u wezgłowia łóżeczka, żeby nikt nie zauroczył.
Córce pani E. jeszcze trudniej będzie zostać matką, bo wszystkie bariery sprzed pokolenia, łącznie z instruktażowym chaosem, wciąż się wypiętrzają.
Program „Niemowlak”
Po pierwsze: bezpowrotnie i nieodwracalnie zmieniła się społeczna rola kobiety. Zazwyczaj jest solidnie wykształcona, pracuje na wyszarpanym z trudem stanowisku, a rynek recesyjny nie zachęca do przerwania nauki i kariery. Istnieje całkiem realne zagrożenie, że nawet 16-tygodniowa przerwa macierzyńska wytrąci kobietę z roboczego rytmu. O kilkuletnim urlopie wychowawczym mówi się w zakładach pracy otwarcie: nie rokuje dobrze na zawodową przyszłość. Alina Rumowska, położna, która prowadzi szkołę rodzenia w warszawskim szpitalu im. prof. Orłowskiego, przyznaje, że jej uczennice to już raczej dokształcone, uspokojone, uposażone trzydziestki. Coraz częściej czterdziestki. Są w wykalkulowanej, wychuchanej, perfekcyjnej ciąży, która nie spada już na nie tradycyjnie, po polsku, jak grom z jasnego nieba. To już nie jest naturalny stan i oczywista faza życia, ale precyzyjnie realizowany program „Niemowlak”.
Po drugie: kobieta wielkomiejska przyzwyczaiła się do wolności i swobody. Jest egoistką. O swoim egoizmie w rozbrajający sposób opowiadają młode kobiety przepytywane przez dr. Tomasza Szlendaka, toruńskiego socjologa, na potrzeby pracy „Zaniedbana piaskownica” (Instytut Spraw Publicznych, Warszawa 2003).
K.B., trzydziestolatka: „Trudno byłoby mi powoływać nowe życie, mam ze sobą zbyt dużo problemów. Przerażająca byłaby odpowiedzialność za to, że muszę być autorytetem, że muszę się poświęcić, odrzucić egoizm”. „Dla mnie większym egoizmem jest urodzić dziecko i je wychowawczo olać” – dodaje J.J., 22-letnia studentka.
Zawsze bowiem w zanadrzu posiada się plan, żeby przejechać autobusem typu Greyhound przez Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Albo umieścić się na lepiej płatnym stanowisku. Co sobota szaleć na prywatce. Niemowlak byłby poważnym utrudnieniem. Bo dziecko to koniec autonomii.
Zofia Milska-Wrzosińska, psychoterapeutka z warszawskiego Laboratorium Psychoedukacji (raczej żartobliwie): – Najlepiej, gdyby dziecko pojawiało się w okolicach sześćdziesiątki. Człowiek jest zrealizowany zawodowo i erotycznie, spokojny, chętnie mógłby się małemu poświęcić.
Po trzecie: z różnych względów trudno obecnie o długotrwały, satysfakcjonujący związek, w którym dziecko przychodzi w sposób naturalny. Trudność tę podkreśla Justyna Dąbrowska, psycholog, redaktor naczelna miesięcznika „Dziecko”: – Taki jest znak czasów. Wiązanie staje się wątpliwą wartością. Podoba się nam, że jesteśmy niezależni, bo wtedy drugi człowiek nie może nas zranić. A my odzwyczajamy się od cierpienia. Więc ze związków wypisujemy się przy byle trudności. Tylko że ze związku z dzieckiem nie da się wypisać.
Szukamy nowego wzorca
Czwarta trudność (choć może pierwsza) to anonsowana przez młodych (do 30 roku życia) bezdzietnych respondentów socjologa Szlendaka bezradność w kwestii modelu wychowania. „To, co wynieśliśmy z własnego domu i to, co wyniosły młodsze pokolenia, jest dramatem po prostu. To brak rodziny w rodzinie. Brak czasu. Częściej są to pani i pan mieszkający pod jednym dachem i mający dziecko niż rodzina”.
Mówi J.J.: „Moi rodzice tak bardzo mnie kochają, że pracują dwanaście godzin na dobę i ich nie widuję, (...) widzieli mnie tak naprawdę osiem lat temu”.
Mówi A.B. (dziennikarka, 28 lat): „Uciekamy w rzeczy. Łatwiej kupić dziecku dżinsy, niż usiąść z tym dzieciakiem i zapytać, dlaczego dostało dwóję z matmy. Łatwiej jest coś dać, niż wejść w emocjonalny kontakt”.
Respondenci opowiadają jeszcze o braku umiejętności rozwiązywania problemów w ich rodzinnych domach, o traumatycznych przeżyciach w przedszkolach i żłobkach, w których dzieci do trzeciego roku życia nie powinny się w ogóle znajdować, o koszmarach nietolerancji w szkole.
A.B.: „Szukamy czegoś kompletnie innego, niż mieliśmy w domu rodzinnym. I tu jest wielki problem, bo nie ma dobrych wzorców rodziny”. Ani przedszkola, ani szkoły.
Cztery powyższe trudności przyczyniają się do poważnego spadku przyrostu naturalnego w Polsce. Sytuacja może wydać się alarmująca. Jednak Zofia Milska-Wrzosińska uspokaja: istnieją siły potężniejsze niż trudne kwestie społeczne.
Według Zofii Milskiej-Wrzosińskiej w pewnym wieku – nawet u kobiet mniej przygotowanych życiowo albo tych, które ze względów racjonalnych odmawiają sobie dziecka – przychodzi czas rozluźnienia reguł. – Zupełnie podświadomie. Zmienia się na przykład tabletki antykoncepcyjne na łagodniejsze, w wyliczaniu dni płodnych dopuszcza się granicę błędu albo przestaje się myśleć o zabezpieczeniach. Łagodniejszym okiem zaczyna się patrzeć na partnera, któremu nie przypisywało się dotąd cech predystynujących do skutecznego ojcostwa. (Ojcowie, zwani nowymi, coraz chętniej włączają się w opiekę nad dzieckiem). Podświadomie zaczyna się sobie przyzwalać na dziecko.
I jeśli okazuje się, że ono nie przychodzi, wpada się w panikę. Posiadanie dziecka staje się obsesją. Bo piąta trudność macierzyńska to lawinowa współczesna bezpłodność.
Justyna Dąbrowska: – Jeżdżę regularnie do Londynu i sprawdzam w księgarniach literaturę fachową. Jeszcze nigdy nie było tylu półek, całych działów poświęconych leczeniu bezpłodności, metodom zapłodnienia in vitro i problemom adopcji.
Przyjmuje się, że na bezpłodność cierpi około 18–20 proc. par w wieku rozrodczym.
Stare przestaje działać
Nauce macierzyństwa par miejskich towarzyszy bardzo często uczucie dojmującej samotności. Naturalne wsparcie w postaci wielopokoleniowej, rodzącej w podobnym czasie rodziny, od której w naturalny sposób czerpie się wzorce, odeszło w przeszłość. Zresztą wzorce matek i ciotek coraz mniej przystają do rzeczywistości. Prof. Małgorzata Kościelska, pediatra, psycholog, dla „Dziecka”: „W tradycji polskiej mieści się wciąż romantyczny ideał matki Polki, która wysyła męża i synów na wojnę, zostaje sama i wszystkiemu potrafi podołać. Jest całkowicie oddana rodzinie. Tylko że dzisiejszy świat oba te wzorce – kobiety i mężczyzny – podważa, a często nawet niszczy”.
Bezpowrotnie przeterminowała się też technologia opieki nad dzieckiem. Kiedy rodziły się dzisiejsze 25-, 30-latki, do dyspozycji rodziców był podręcznik „Małe dziecko” oraz wiedza położniczo-pediatryczna, która zalecała:
– zjadanie w ciąży ok. 2 kg ziemniaków dziennie, ponieważ ta ilość dostarczała odpowiednich wartości odżywczych, powstrzymywanie się od ćwiczeń fizycznych, jedzenie za dwóch (Barbara W.: – W ciąży utyłam więc 35 kg, co dla mojej lekarki było objawem zdrowia i troski o noworodka);
– poród sterylny, bez udziału osób trzecich (Alina Rumowska, położna: – Serce się krajało na widok tych samotnych, płaczących dziewczyn w szpitalnych korytarzach);
– poród w pozycji leżącej, zakazywano siadania w zaawansowanych fazach porodu ze względu na zgubne skutki siadania dziecku na głowie;
– karmienie noworodka z zegarkiem w ręku (Milska-Wrzosińska: – Przeszło dwadzieścia lat temu lekarze dawali niemal do zrozumienia, że odejście od rygoru karmienia co 4 godziny doprowadzi do nieodwracalnego wypaczenia psychiki i zdrowia mojego dziecka);
– pozostawienie dzieci do wypłakania we własnych łóżeczkach (dziecko, sugerowano, powinno być wytrenowane w samodzielności, nie powinno rodzicem manipulować);
– żłobek i przedszkole jako standardową przechowalnię dla dzieci, których matki wkrótce po połogu powinny były wrócić na swoje traktory;
– trenowanie dziecka do grzeczności, stan ten uzyskiwano za pomocą odpowiednio dobranego systemu kar i nagród.
Permisywnie i autorytarnie
Mniej więcej na przełomie lat 70. i 80. tylnymi drzwiami dotarły do Polski podręczniki amerykańskiego pediatry dr. Benjamina Spocka „Dziecko”. Poradnik ten stał się biblią amerykańskich rodziców.
Dr Spock został symbolem rewolucji w wychowaniu dzieci. W miejsce tradycyjnego autorytaryzmu proponował, by zaufać dziecku i własnym odczuciom. Dzięki niemu skończył się dla niemowląt koszmar karmienia o ściśle wyznaczonych godzinach, trzymania w łóżku, aż się wypłaczą, sadzania na siłę w nocniku. Rodzice przestali się bać, że okazując dziecku czułość – psują je. Po raz pierwszy podręcznik ten został wydany w USA w 1946 r.
34 lata później Zofia Milska-Wrzosińska uzyskała angielski egzemplarz z pomocą znajomych z Francji. Sześć lat potem Justyna Dąbrowska i Monika Rościszewska (obecnie szefowa przedszkola integracyjnego na warszawskim Żoliborzu) razem ze znajomymi zorganizowały przedszkole dla dzieci swoich i przyjaciół. To było przedszkole eksperymentalne, w powietrzu unosił się duch Spocka.
Justyna Dąbrowska: – Rodzice starali się być partnerami dla swoich dzieci. Grzeczność nie miała największego znaczenia. Bawiliśmy się, a dzieci utwierdzały się w przekonaniu, że na dorosłego zawsze mogą liczyć.
Eksperymentalne dzieci trafiały jednak do zupełnie nieeksperymentalnych szkół, którym nie mogły się nadziwić. Jednemu z wychowanków przedszkola zdarzyło się nie zmienić butów i dyrektor bardzo na niego nawrzeszczał. Mały słuchał krzyków, a potem zapytał: czy pan nie ma kogoś, kto by pana lubił?
W marcu 1998 r. 94-letni Benjamin Spock zmarł. Po śmierci obwiniano go o zgubne skutki bezstresowego wychowania amerykańskiego pokolenia lat 60. I to mimo tego, że jeszcze za życia Spock tłumaczył, że źle go zrozumiano; że nigdy nie stawiał znaku równości między szacunkiem dla dziecka i permisywizmem.
Justyna Dąbrowska: – On chciał tylko, żeby się zastanowić, ile „nie” dziecko zniesie.
Wpływ Spocka na wychowanie polskich dzieci nie był przesadnie wielki (pani E.: – Trudno było skorzystać np. z rady, żeby w razie płaczu dziecka, z którym nie można sobie dać rady, wziąć je do samochodu i trochę powozić, to zaśnie. Mało kto miał samochód). Królował stereotypowy wzorzec wychowania tradycyjnego i on dalej kwitnie. Badania CBOS stale potwierdzają, że zdaniem znakomitej większości Polaków porządne lanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Autor „Zaniedbanej piaskownicy” przeanalizował wzorce wychowawcze i macierzyńskie w „Dzienniku Bałtyckim”, jednej z najpopularniejszych gazet lokalnych. „Cytowane są choćby wypowiedzi rzecznika praw dziecka, który twierdzi, że w określonych sytuacjach rodzice muszą zastosować pewnego rodzaju przemoc wobec dziecka, na przykład dla jego dobra. (...) Macierzyństwo pojawia się jako cel życia kobiety. Ojciec ukazywany jest często, jednak głównie na zdjęciach. Jeden tekst dotyczył ojca-wdowca (...). W analizowanym okresie pojawił się jeden tekst o kobietach, które po urodzeniu dziecka chcą wrócić do pracy i godzą macierzyństwo z karierą. Skoro zatem matki pojawiają się w podobnym kontekście tak rzadko, to pewnie traktować je należy jako ciekawostkę”.
Chaos z podręcznika
Samotność nowoczesnego macierzyństwa łagodzić powinny dziesiątki nowych podręczników. Obok opasłego, kolejnego wydania książki Benjamina Spocka, na księgarskich półkach można znaleźć poradniki dotyczące dowolnych aspektów porodu, połogu i wychowania. Przede wszystkim są to tłumaczenia literatury amerykańskiej. Lektura podręczników sprawia, że człowiek zainteresowany zaczyna tęsknić za monopolem wiedzowym z czasów obowiązywania „Małego dziecka”.
Na początku w nowoczesnym podręczniku można natknąć się na zupełnie egzotyczne porady praktyczne. Choćby tę dotyczącą ostatnich tygodni ciąży. Książka „W oczekiwaniu na dziecko” poleca paniom udającym się w miejsce publiczne noszenie ze sobą słoika z marynatą na wypadek, gdyby na ulicy zaczęły odchodzić im wody płodowe. W tym niekomfortowym wypadku trzeba, niczym granat, wyrzucić z torby słoik. To, zdaniem autorek, powinno odwrócić uwagę od prawdziwej katastrofy.
Weźmy teraz sprawy porodu. Czy nowoczesna kobieta powinna stosować znieczulenie?
Dr T. Berry Brazelton („ulubiony pediatra Ameryki”) w książce „Emocjonalny i fizyczny rozwój twojego dziecka” przestrzega rodzące: „Środki przeciwbólowe za pomocą łożyska dostają się do organizmu dziecka, stosowanie środków tych sprawia, że noworodek słabo oddycha. Namawiam ojca, żeby przekonał żonę, a także wspierał ją, kiedy będzie odczuwać ból. To przyniesie jej ulgę”.
Panie Arlene Eisenberg, Heidi Murkoff, Sandee Hathaway „W oczekiwaniu na dziecko” („książka, której ufają rodzice i lekarze”) uspokajają: „Kobieta ma prawo do znieczulenia. Niepożądane objawy, jeśli w ogóle występują – ustępują od razu po urodzeniu”.
Anne Kruger w książce „Pierwsze 12 miesięcy życia dziecka” w ogóle nie wspomina o możliwości złagodzenia bólu w czasie porodu.
Kiedy noworodek pojawia się w domu, rodzice mają kolejny dylemat – gdzie go położyć? Czy odpowiedni jest osobny pokój, czy pokój rodziców? Czy łóżko osobne, czy rodzicielskie? W tej kwestii też nie ma zgody.
„Ulubiony”: „Powinniśmy wybrać dobro dziecka. Eksperci do spraw wykorzystania seksualnego są przeciwni spaniu dziecka z rodzicami z powodu możliwości wykorzystania go”. Podobnie: „Dziecko usypiane w łóżku rodziców staje się niesamodzielne”.
„W oczekiwaniu”: „Dziecko usypiane w samodzielnym pokoju uczy się szybciej, a także sprawia, że rodzice mają trochę czasu dla siebie”.
„Anne Kruger”: „Wspólne z dzieckiem spanie ma liczne zalety. Dziecko nie budzi się z płaczem w nocy, łatwiej je nakarmić, nie ma żadnego zagrożenia, że któreś z rodziców przygniecie dziecko”.
Między autorami nie ma zgody i w kolejnych kwestiach: czy używać smoczka, czy reagować na płacz niemowlęcia, czy karmić piersią, czy za wszelką cenę przedłużać urlop wychowawczy? Słowem: mimo obecności jednorazowych pampersów, nowych, aktywnych ojców oraz krwi pępowinowej, wciąż nie wiadomo, jakie dokładnie czynności wychowawcze należy wykonać, żeby uzyskać zdrowe, szczęśliwe, wykształcone dziecko. Dąbrowska i Milska-Wrzosińska przestrzegają: w podręcznikach napisane jest: rób tak i tak, i to może być największą pułapką. Wychowanie, narzeka z kolei prof. Hanna Świda-Ziemba, dla wielu rodziców stało się okazją, by się sprawdzić, spełnić, osiągnąć więcej niż inni. Jest kolejnym ogniwem w łańcuchu sukcesów: mam ładne mieszkanie, dobrą posadę i starannie wychowuję dziecko.
Walcz z agresywnym śluzem
Trzeba dodać, że nowoczesne podręczniki zadaniowe wciąż zderzają się z siermiężną krajową rzeczywistością. Magdalena Pszczółkowska od 30 lat pracuje jako położna środowiskowa na warszawskiej Pradze. Odwiedza kobiety w połogu i tłumaczy zasady początkowego macierzyństwa, a także życia w połogu. Filozofię oraz obsługę techniczną. Pszczółkowska od razu zastrzega. Po pierwsze: doradzić może tylko tym matkom, o których wie. W większości są to panie, które fakt porodu zgłosiły w rejonowej przychodni, albo te, o porodach których przychodnię poinformował szpital. Czasem, kiedy kobieta praska rodzi w szpitalu mokotowskim, nowy obywatel może umknąć uwagi położnych środowiskowych. Dzieje się tak dlatego, mówi Pszczółkowska, że w wielu placówkach obowiązują limity połączeń telefonicznych. Nie wszędzie da się zadzwonić i poinformować.
W każdym razie dla wielu kobiet Pszczółkowska jest pierwszą wyrocznią w sprawach poporodowych, choć jej wiedza też niekiedy może wydawać się nieco kontrowersyjna. – Do kobiet należy mieć podejście. Pochwalić, że taką piękną Niunię urodziły, sprawdzić, czy jest czysto, przestrzec przed piciem mleka w czasie laktacji. Opowiedzieć o antykoncepcji po połogu, przestrzec przed dniami płodnymi, kiedy śluz w pochwie jest agresywny i wciąga plemniki nawet wtedy, gdy nie dochodzi do prawdziwego stosunku.
Inna położna środowiskowa poleca pacjentkom historię małżeństwa, które wyjątkowo chciało czuć związek ze swoim nienarodzonym jeszcze dzieckiem. Po porodzie małżeństwo poprosiło położną o łożysko, po czym ugotowało je i zjadło.
Alina Rumowska, szefowa szkoły rodzenia ze szpitala im. Orłowskiego, przyznaje, że poziom państwowych usług środowiskowych pozostawia wiele do życzenia. Brak jest odpowiednich szkoleń, więc czasem w terenie przekazuje się lekko zdezaktualizowane teorie lub opowiada bajkowe zupełnie historie.
– Więc jednak radziłabym czytać, czytać, czytać.
Dziecko w biznesplanie
Zarzuty prof. Świdy-Ziemby wobec nowoczesnego, wykreowanego przez media i podręczniki rodzicielstwa dotyczą także windowania przez nie skali trudności. Rodzicielstwo przedstawia się w nich jako coś niebotycznie trudnego. Żeby sprostać temu trudnemu zadaniu, należy więc korzystać z nowego rodzaju pieluszek, ze stymulujących intelektualnie zabawek, zajęć prowadzonych modną właśnie metodą. Czytać 20 min dziennie, spacerować 2 godz., głaskać 5 razy po 5 min.
Rodzicom zaczyna się wydawać, że jeśli dziecko będzie miało „wszystko nowe i w najlepszym gatunku”, to będzie mu się lepiej żyło, będzie szczęśliwsze. – A przecież rodzice powinni tylko wprowadzić dziecko w świat, usamodzielnić je i uspołecznić. Kochać je i być serdecznym – tłumaczy prof. Świda-Ziemba.
Tomasz Szlendak przyjrzał się grupie zamożnych i wykształconych rodziców, którzy nie dopuszczali myśli o przyszłej degradacji społecznej swoich pociech. „Przede wszystkim młodzi, zaganiani rodzice nie mają czasu. Jest to widoczne w każdym przeprowadzonym wywiadzie. Pracują ponad 40 godz. w tygodniu”.
Immanentną częścią życia rodzinnego jest opiekunka. Jeśli jej nie ma – pojawia się babcia. W trzecim roku życia dziecko idzie do przedszkola. Najlepszego przedszkola. „Wybraliśmy przedszkole, bo syn nie miał kontaktu z rówieśnikami. Nie mamy znajomych z dziećmi w podobnym wieku. W tym przedszkolu jest i angielski, i szkoła pamięci, i tańce. I staramy się wykupywać wszystkie dodatkowe zajęcia, jakie tylko są możliwe” – mówią respondenci dr. Szlendaka. W wieku 4 lat ich dzieci otrzymują pierwszy komputer, w weekendy regularnie wychodzą do teatrów i do galerii. Także na zajęcia sportowe.
Przepytywane kobiety potwierdzają teorię prof. Świdy-Ziemby: tak pojmowane macierzyństwo to niezwykle traumatyczne doświadczenie. Nieskończenie trudne i wyczerpujące.
Bądź Dość Dobrą Matką
Dr Maria Kujawa zajmuje się m.in. problematyką osobowości dziecięcej na Wydziale Psychologii UJ. Chętnie opowiada o teorii Dość Dobrej Matki, która najbliższa jest jej własnemu doświadczeniu. A także najbardziej odpowiada społecznym uwarunkowaniom w naszym kraju.
DDM nie poświęca wszystkiego dla swojego dziecka, bo ma świadomość, że jeśli poświęci zbyt wiele, to będzie zła i sfrustrowana. Poświęcenie cierpiętnicze szkodzi dziecku.
DDM wie, że kiedy przebywanie z dzieckiem staje się obowiązkiem, to cierpi na tym jakość kontaktu.
DDM dzieli się więc chętnie obowiązkami nad dzieckiem z rodziną, a szczególnie z ojcem dziecka.
DDM tłumaczy dziecku swoją nieobecność, nie stara się wynagrodzić nieobecności za wszelką cenę, szczególnie nie stara się wynagrodzić nieobecności materialnymi gadżetami.
DDM zdaje sobie sprawę, że niezwykle trudno jest być Dość Dobrą Matką. To jak balansowanie na ostrzu brzytwy. Łatwo o przegięcie.
Justyna Dąbrowska: – Świetny terapeuta Wojciech Eichelberger wydał kilka lat temu książkę „Jak wychować szczęśliwe dziecko”. To książka o wychowaniu i macierzyństwie. Tłumaczył matkom: jeśli chcemy, żeby nasze dzieci były szczęśliwe – przestańmy się tak nimi zajmować. Spójrzmy na siebie i sami postarajmy się być szczęśliwi w naszej pracy, związkach i relacjach z dziećmi.
Zdaje się, że przez wiele kobiet został źle zrozumiany. Czuć się komfortowo ze sobą, być szczęśliwym, to nie znaczy udawać, że wszystko jest tak jak przed urodzeniem dziecka. Nie zmieniać swoich przyzwyczajeń przedporodowych oraz siłowo wracać do beztroskiego dziewczyństwa. Macierzyństwo jest wielką życiową rolą, która dostarcza gigantycznej satysfakcji, ale z pewnością nie jest pasmem przyjemności.
Kobiety, które nie zrozumiały Eichelbergera, trafiają ostatnio do Zofii Milskiej-Wrzosińskiej. – Mam nowy rodzaj pacjentek. Młode matki pracujące. Znerwicowane, płaczą, cierpią na bezsenność. To te, które za wcześnie chciały się poczuć niezależnie i komfortowo. Być supermatkami bez zawalania kariery. I męczą się, bo tęsknią za swoim dzieckiem, choć nie zawsze są tego świadome.
Więc psychoterapeuci podkreślają: nie ma recepty, nie ma macierzyńskiej instrukcji odpowiedniej dla każdego. Dziecko to nie algorytm. Trzeba nawiązać kontakt ze swoim instynktem. Także zdrowym rozsądkiem i uczuciami. Tylko że o ten kontakt coraz trudniej.
Czytaj także: Złote myśli o wychowaniu dzieci