Artykuł ukazał się w Poradniku Psychologicznym Polityki Ja.My.Oni Lepsza pamięć, żywszy umysł w październiku 2010 r.
Człowiek patrzy na własnego dzieciaka i widzi: zdolny. Potem opinię potwierdzają nauczyciele. Wybitnie zdolny, mówią, prawie geniusz. I od razu ciężar odpowiedzialności.
Bo jak zadbać o takie dziecko? Puścić samopas, zapisywać na kolejne kursy, przenieść z osiedlowej podstawówki do prywatnej szkoły dla wybitnie utalentowanych? Pozwalać na więcej czy właśnie gonić do lekcji? Ot, i kłopot.
Żarliwy wyznawca IQ
Czym właściwie mózg geniusza różni się od umysłu przeciętnego? Mózg Alberta Einsteina ważył 1230 g, podczas gdy statystyczny męski mózg ma ciężar około 1375 g. I mimo kolejnych prób zrozumienia jego anatomii naukowcom nie udało się jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, gdzie w zwojach szarych komórek krył się geniusz uczonego. Czy jest szansa, by to odkryć? Psychologowie i neurobiolodzy od lat badają utalentowane dzieci i te zupełnie przeciętne, które – nieraz ku zaskoczeniu wszystkich – odniosły w życiu sukces. Chcą znaleźć jakąś prawidłowość i dać receptę na geniusz.
Gdyby pewnego dnia badacze talentu odczuli potrzebę posiadania patrona, silną kandydaturą na to stanowisko byłby amerykański psycholog Lewis Terman. Już choćby to, że był on twórcą (i zagorzałym wyznawcą) współczynnika IQ, którym do dziś mierzy się poziom inteligencji, daje mu poczesne miejsce w naukowym panteonie. Terman zasłużył się czymś jeszcze. Był chyba pierwszym naukowcem, który postanowił skrupulatnie prześledzić koleje losu dużej grupy wybitnie zdolnych dzieciaków. Chciał sprawdzić, jakie czynniki wpłyną na rozwój ich talentów, jak będą się one manifestować w dorosłym życiu i w jaki sposób wybitna inteligencja zdeterminuje ich sukces. Bo że tak się stanie – Terman nie miał wątpliwości.
Badanie to stało się celem i treścią życia psychologa. W 1921 r. spośród uczniów szkół podstawowych stanu Kalifornia wyłowił jednostki wybitne. Była to grupa 1470 dzieci o IQ wynoszącym od 140 do 200 punktów. Od jego nazwiska ochrzczono je później Termitami, a sam badacz zachowywał się wobec nich jak opiekuńcza kwoka. Badał, mierzył i skrupulatnie zapisywał: ich osiągnięcia, choroby, małżeństwa, kariery zawodowe. W razie potrzeby wspierał ich radą i listami polecającymi. Był przekonany, że wyhoduje intelektualną elitę kraju. „U człowieka, nie licząc prawdopodobnie moralności, nie ma nic ważniejszego niż IQ” – zwykł mawiać.
I co? No właśnie – nic. Choć kilkorgu z podopiecznych Termana udało się osiągnąć wysoką zawodową pozycję (sędziego Sądu Najwyższego, kongresmana czy naukowca), większość z nich nie wykazała się niczym wybitnym. Termity prowadziły przeważnie mniej lub bardziej przeciętne życie, kilkoro stoczyło się na dno. Gdyby wybrać losowo podobną grupę dzieci, nie kierując się przy tym ich ilorazem inteligencji – wyniki byłyby takie same. Żaden z geniuszy nie zdobył Nobla, Pulitzera ani medalu Fieldsa (co było udziałem kilkorga, których Terman nie zakwalifikował do swojego eksperymentu jako nie dość inteligentnych).
Podobne wyniki mieli badacze, którzy obserwowali losy absolwentów słynnej nowojorskiej Hunter College Elementary School, znanej jako szkoła dla wybitnie zdolnych. Średni iloraz inteligencji jej uczniów wynosi 157. Sprawdzono 200 osób i okazało się, że żadna z nich nie znalazła się wśród czołowych przedstawicieli swych zawodów. Owszem, wiodło im się nieźle, ale bez przesady.
Co więcej, z badań psychologa prof. Howarda Gardnera z Harvard University, który przestudiował karierę szkolną 11 wybitnych osób (w tym Einsteina, Freuda, Edisona, Gandhiego, Churchilla), wynika, że nie były one raczej wybitnymi uczniami. Kilka z nich wręcz ledwo przebrnęło przez szkołę.
I tak IQ – jako wyznacznik życiowego powodzenia – zostało nieco skompromitowane. Być może dlatego, że potoczna wiara w testy, jako twarde i namacalne dowody czegoś tak ulotnego jak zdolności, wciąż trzyma się mocno, wybitny fizyk Steven Hawking, nagabywany przez ciekawską gawiedź o ujawnienie swojego ilorazu inteligencji (szacuje się, że wynosi on ponad 200 punktów), uparcie odmawia, mówiąc: – Ludzie, którzy chełpią się swoim IQ, to zwykle życiowi nieudacznicy.
Oczywiście, zakładamy tu jednak, że należy mieć pewien progowy iloraz inteligencji, który umożliwi nam uczenie się, analizowanie i syntetyzowanie faktów. Co to jednak oznacza być „wystarczająco inteligentnym”? Naukowcy oceniają, że aby dostać się na studia i ukończyć średnio trudny kierunek, wystarczy IQ o wysokości 115 punktów. Prof. Artur Jensen, znany psycholog różnic indywidualnych z University of California, stwierdził, że po osiągnięciu ilorazu inteligencji ok. 120 dodatkowe punkty nie przynoszą już żadnej intelektualnej przewagi.
Gdzie zatem tkwi klucz do talentu?
Wiek odkrywców
By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba by najpierw zastanowić się, czym w ogóle ów talent jest. Najprostsza definicja mówi o nim: predyspozycje intelektualne lub ruchowe przejawiające się większym lub mniejszym stopniem sprawności w danej dziedzinie.
– Bardzo długo psycholodzy uważali, że talent jest człowiekowi dany raz na zawsze i w zasadzie niemodyfikowalny. Uważano, że jest cechą wrodzoną, a to oznaczało, że wielu z nas, choćby nie wiem, jak się starało, nie będzie w stanie go w sobie rozbudzić – mówi dr Sylwia Bedyńska z Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej. – Dziś już odchodzi się od tego przekonania. Psychologia coraz bardziej koncentruje się raczej na wysokich osiągnięciach poszczególnych osób, a nie na potencjale, który tkwi w człowieku, bo tego ostatniego wielu z nas często nie realizuje.
Odchodzi się też od prostych pomiarów inteligencji. Jak już zauważyliśmy to kilkakrotnie w rozdziale o inteligencji, najnowsze badania pokazują bowiem, że trudno mówić o jednej inteligencji. Popularne stało się pojęcie inteligencji wielorakiej, czyli uzdolnień, które manifestują się w rozmaitych sytuacjach: w kontaktach międzyludzkich, świecie emocji, logiki czy komunikacji.
Rozwój tych uzdolnień jest jednak trudno mierzalny. Także dlatego, że nie przebiega liniowo i zależy od dojrzewania poszczególnych struktur naszego mózgu. A wiemy, że niektóre z nich – choćby te odpowiedzialne za racjonalne myślenie – rozwijają się nawet do 30 urodzin.
– Znany psycholog Jean Piaget podzielił bieg ludzkiego życia na kilka okresów. Wyróżnia je sposób rozumowania człowieka – tłumaczy pedagog, autor programów szkolnych, przedszkolnych i badaczka uzdolnień u dzieci prof. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska z Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Dziecięce myślenie ma charakter operacyjny, konkretny. Potem zmienia się w operacyjne na poziomie formalnym. Czynności umysłowe stają się precyzyjne. Dla 20-latka wszystko musi być uporządkowane i czarno-białe, dobre albo złe. Takie myślenie sprzyja naukom matematyczno-przyrodniczym. Wielkie odkrycia w tych dziedzinach dokonywane są z reguły przez młode umysły. Po 30 zmienia się sposób rozumowania i „rodzą” się dobrzy politycy, pedagodzy, prawnicy. W tym czasie dominuje już myślenie dialektyczne. Zaczynamy dostrzegać przeciwieństwa: że wszystko ma dwa bieguny, a świat nie jest ani dobry, ani zły.
A ok. 60 urodzin człowiek zaczyna myśleć alegorycznie. To czas wielkich filozofów i pisarzy. Z łatwością wyciągamy wnioski z tego, co było, dostrzegamy zmienność świata. Skupiamy się na sprawach najważniejszych. Jednak to, czy osiągniemy taki poziom rozwoju, zależy od używania swego umysłu.
Siłownia dla mózgu
Bo mózg należy trenować. Tak jak mięśnie brzucha czy bicepsy. Obrazowania mózgu dowodzą, że im więcej ćwiczymy, tym silniejsze stają się połączenia nerwowe między poszczególnymi – zaangażowanymi w naszą aktywność – obszarami mózgu. Obszary niećwiczone degenerują się i zarastają chaszczami.
Jednak – po pierwsze, trzeba mieć co ćwiczyć. Dziecko pozbawione słuchu muzycznego nie zostanie wirtuozem mimo godzin spędzonych przy instrumencie, a introwertyczny maluch nie zrobi kariery aktorskiej mimo setek wierszyków i piosenek wkładanych mu do głowy przez ambitnych rodziców. No i poza tym – jednym ćwiczenia przychodzą łatwiej, innym trudniej. Jedni szybciej widzą efekty swych wysiłków, inni muszą bardziej się napocić. Ową umysłową biegłość zaś zawdzięczamy tak pracy nad sobą jak i genetycznym predyspozycjom.
Nasze geny jednak uaktywnią maksimum swoich mocy jedynie w sprzyjającym środowisku. – Geny dają nam pewne spektrum zachowania, poza które nie wyjdziemy, ale jest ono bardzo szerokie. Wpływ środowiska jest tu ogromny. Możemy wykorzystać nasz potencjał albo całkiem go przetracić – wyjaśnia prof. Leszek Kaczmarek, biolog molekularny z Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Nenckiego PAN.
Jak długo trzeba więc ćwiczyć? Naukowcy badający narodziny geniuszu ukuli tak zwaną zasadę 10 lat. Wygląda bowiem na to, że aby odnosić sukcesy w jakiejś dziedzinie, musisz włożyć w to przynajmniej dekadę wytężonej pracy. Do takich wniosków doprowadziło specjalistów prześledzenie karier 120 wybitnych sportowców, aktorów, artystów i naukowców. Tyle średnio zajęło im dojście do wybitnego poziomu w swojej dziedzinie. Przy tym na przykład pływacy olimpijscy na zdobycie szczytowej formy potrzebowali aż 15 lat treningu, tyle samo musieli ćwiczyć pianiści, by osiągnąć mistrzostwo. Podobnie czołowi matematycy, rzeźbiarze i badacze. Badaniami kierował psycholog Benjamin Bloom z University of Chicago.
Malcolm Gladwell, amerykański pisarz i dziennikarz, który badaniom nad talentem poświęcił niejedną publikację, pisze z kolei o 10 tys. godzin. „Aby osiągnąć poziom biegłości w dowolnej dziedzinie, należy zaliczyć dziesięć tysięcy godzin ćwiczeń – cytuje neurologa Daniela Levitina. – W licznych badaniach z udziałem kompozytorów, koszykarzy, łyżwiarzy, pianistów koncertowych, szachistów, słynnych przestępców i innych liczba ta przewija się nieustannie. 10 tys. godzin odpowiada z grubsza 3 godzinom ćwiczeń dziennie albo 20 godzinom tygodniowo przez 10 lat. (...) Wydaje się, że nasz mózg potrzebuje tak długiego czasu, żeby przyswoić sobie wszystko, co należy, i osiągnąć prawdziwą biegłość w danej dziedzinie”.
„Geniusz to 1 proc. natchnienia i 99 proc. wypocenia” – powiedział kiedyś Thomas Edison – i miał, widać, dobrą intuicję.
Wyciągnij dziecko spod klosza
Jak jednak przekonać zdolnego, a niezbyt pracowitego nastolatka, by zajął się żmudnym ćwiczeniem? Czy da się w nim w jakiś sposób zaszczepić ambicję, motywację do osiągania coraz lepszych wyników, wyznaczania sobie coraz trudniejszych celów?
Tutaj mam pocieszającą wiadomość: nikt nie rodzi się ambitny. Ambicja w ogromnym stopniu zależy od wpływu środowiska, w jakim się wychowujemy. Ale oddziaływanie tego środowiska, działalność wychowawcza muszą być dostosowane do wrodzonych predyspozycji.
– Kłopoty zaczną się, gdy u danej osoby rozwinie się ambicję w dziedzinie, w której nie ma ona uzdolnień – ostrzega prof. Mirosław Kofta, psycholog osobowości ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. – Może to prowadzić do frustracji, nerwicy, samooszukiwania się, a nawet utraty kontaktu z rzeczywistością. Osoby, którym wmówiono, że mają być wielkimi muzykami, choć ich talent w tym kierunku jest mierny, zaczną z czasem unikać sytuacji, w których ich samoocena mogłaby ulec pogorszeniu. Zaczną żyć w świecie własnych złudzeń.
Takim ludziom trudno poradzić sobie z porażką. Zresztą nikomu nie jest łatwo. Dlatego przeżywania porażek trzeba się nauczyć i naukę tę najlepiej rozpocząć jak najwcześniej. – Trudno wychować silnego człowieka z dziecka, przed którym rodzice usuwają wszelkie trudności życiowe – mówi prof. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska. Dojrzałość człowieka polega na tym, że traktuje porażki jako część życia i umie sobie z nimi radzić. Nasza ocena sytuacji, które postrzegamy jako trudne, nie jest obiektywna – tłumaczy specjalistka – ale zależy od naszej samooceny. Kiedy wzrasta poczucie własnej wartości, spada poczucie trudności. Dlatego trzeba w dzieciach budować wiarę we własne siły i podnosić poziom odporności emocjonalnej.
– Z naszych obserwacji wynika, że wybitnie uzdolnione dzieci bardzo często źle radzą sobie z porażką – mówi Maria Mach, dyrektor Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci, który zajmuje się wynajdywaniem i wspieraniem rozwoju dzieci utalentowanych. – Są zbyt nastawione na sukces. Słyszą często: jesteś świetny, wspaniały. Może to doprowadzić do sytuacji, w której wybitnie uzdolniony uczeń, z obawy przed niepowodzeniem, zacznie wybierać sobie zadania łatwiejsze. To nie jest motywujące. Bo w ten sposób schodzimy ze ścieżki autentycznych wyzwań. Dziecko się nie rozwija.
Jak więc wzmacniać w dzieciach odporność emocjonalną? Psychologowie radzą tak: nie chrońmy dzieci przed przykrościami, ale mądrze je przez nie przeprowadzajmy. Pokażmy dziecku, że z przegranej można wyciągać konstruktywne wnioski: w związku z tym, że wszyscy popełniamy błędy, dobrze jest uczyć się na nich, analizować ich powody i poszukiwać alternatywnych sposobów wyjścia z sytuacji. Błędy pomagają nam często w znalezieniu takich rozwiązań, których nigdy inaczej byśmy nie szukali. Postarajmy się też nauczyć dziecko przestać myśleć o wyniku, a skoncentrować na samym zadaniu. Taka strategia, po pierwsze – pozwala na bieżąco korygować sposób działania, po drugie – hamuje lęk przed porażką. Bo sukces to przechodzenie od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu – jak powiedział kiedyś Winston Churchill.
– Radzenia sobie z porażką powinni przede wszystkim uczyć rodzice – mówi Maria Mach. – Mogą czasem dać dziecku za trudne zadanie. Trzeba jednak w takiej sytuacji przy nim być, żeby w obliczu niepowodzenia powiedzieć: tak się zdarza. Ludzie co krok napotykają problemy, z którymi nie są w stanie sobie poradzić. I to rozwija. Praca nad wielkimi odkryciami to nie ścieżka od sukcesu do sukcesu. Są pytania, na które nikt nie zna odpowiedzi i – co więcej – nasz wysiłek też często ich nie przynosi. Ale poszukiwanie ich jest twórcze. Najgorsza jest rezygnacja.
Matematyka tylko w swetrze
Z niepowodzeniami dużo lepiej radzą sobie osoby, o których naukowcy mówią, że są wewnątrzsterowne. Dobrze ilustrują to badania przeprowadzone przez psychologa Martina Seligmana z University of Pennsylvania. Sprawdzał, jak styl wyjaśniania porażek wpływa na aktywność i bierność, wytrwałość w wysiłkach i łatwą rezygnację, skłonność do podejmowania ryzyka i asekuranctwo.
Odkrył, że pomysłem najgorszym z możliwych jest szukanie winy w samym sobie. Nic nigdy nie robię dobrze; To zawsze mi nie wychodzi; Jestem taki niezdolny – myślimy i przeglądamy się w cudzych oczach, by dostrzec w nich błysk akceptacji. Nie mamy wiary w siebie.
Najgorzej zaś, gdy nasza niska samoocena zderzy się ze społecznym stereotypem. Badaniami nad takimi społecznymi przeszkodami w manifestowaniu się wybitnych uzdolnień zajmuje się dr Sylwia Bedyńska.
– Bardzo często w pułapkę zagrożenia stereotypem wpadają zdolne dziewczyny – mówi. – Zwłaszcza te uzdolnione matematycznie. W społeczeństwie utarło się bowiem przekonanie, że nauki ścisłe to taka niekobieca dziedzina wiedzy.
Tymczasem z badań prof. Edyty Gruszczyk-Kolczyńskiej wynika, że wśród małych dzieci liczba matematycznie uzdolnionych dziewczynek i chłopców jest podobna. Różnice pojawiają się dopiero w dalszej edukacji. Każde dziecko przykłada się bardziej do aktywności, za którą dorośli je chwalą. Jeśli będziemy chwalić za piękne rysunki – dziecko będzie chętnie rysowało, jeśli za deklamację wierszy, będzie deklamowało. A jakoś rzadko chwalimy dziewczynki za dobrze zrobione zadanie z matematyki – mówi pedagog.
– Regres zdolności matematycznych u dziewczynek obserwuje się też w czasie, kiedy dzieci wchodzą w okres dojrzewania i zaczynają definiować swoją tożsamość płciową. Rola dziewczynki nie zakłada zajmowania się matematyką – tłumaczy dr Bedyńska. – Dlatego dziewczynom często przestaje wtedy zależeć na osiąganiu wyników w tej dziedzinie. Wolą być bardziej kobiece.
W takie psychologiczne pułapki wpadamy częściej, niż nam się wydaje. Wystarczy, że coś w naszej głowie zaktywizuje przekonanie, że podejmujemy aktywność, która nie może nam się powieść. Choćby wtedy, kiedy na egzaminie z matematyki czy fizyki trzeba zaznaczyć w odpowiedniej rubryce, jakiej jest się płci. Kobieta, która w ten sposób przypomina sobie, że jest kobietą, radzi sobie gorzej z zadaniami – pokazują badania. Podobnie dzieje się, kiedy przed rozwiązywaniem zadań z matematyki dziewczynki ubierze się w kostiumy kąpielowe i postawi przed lustrem. Grupa kontrolna ubrana w swetry wypada potem na teście dużo lepiej.
Zresztą stereotypowe myślenie może ograniczyć (lub wspomóc) także chłopców. Przykładem niech będzie taki eksperyment: Dwóm grupom studentów na bardzo krótką chwilę wyświetlano na ekranie komputera różne słowa. Jednej grupie pokazywano takie wyrazy, jak mądry czy uczciwy. Drugiej – słowa bez zabarwienia emocjonalnego, typu krzesło lub rower. Pokaz poprzedzano wyświetleniem zaimka ja. Po zakończeniu eksperymentu badacze sprawdzili, czy u studentów zmienił się poziom samooceny. Okazało się, że poczucie własnej wartości wzrosło u osób, którym prezentowano „pochlebne” słowa. Grupa „krzesłowo-rowerowa” wypadła tu raczej blado. Następnie studentom nakazano wykonać dość skomplikowane testy. Nietrudno się domyślić, która grupa miała lepsze wyniki.
A więc wniosek: chcąc wychować zdolne, pełne wiary w siebie dziecko, powtarzaj mu, jakie jest mądre... Tak? Nie, to jednak nie takie proste.
Geniusze społeczni
– Obserwując naszych stypendystów zauważamy coś, co można by nazwać stygmatyzacją wybitnie zdolnych – mówi Maria Mach. – Wbrew pozorom dużo łatwiej unieść to, kiedy ktoś nazwie nas idiotą, niż ciągłe zachwyty nad własnym intelektem. Zwłaszcza kiedy dojrzałość emocjonalna – a tak jest w przypadku dzieci – pozostawia sporo do życzenia. Ciągłe oczekiwanie otoczenia, że będzie się świetnym, jest sporym obciążeniem. Sprawa pogarsza się u nastolatków, kiedy zaczynają buzować hormony, trzeba ustalać swoją pozycję w grupie, a tu liczy się nie tylko intelekt. Bardzo ważna jest akceptacja grupy.
Czy rozwiązaniem tego problemu nie byłoby umieszczenie dzieci zdolnych w szkołach zajmujących się tylko takimi jednostkami? Tam nie czułyby się inne. I choć psychologowie są podzieleni co do tego, czy warto dzieci zamykać w takich gettach, Maria Mach nie ma wątpliwości, że to niedobry pomysł. Wybitnie zdolne dzieci będą bowiem kiedyś musiały funkcjonować w grupie mniej zdolnych ludzi. I muszą się tego nauczyć. Im wcześniej, tym lepiej: – My wyznajemy zasadę: maksimum integracji, minimum izolacji. Pomagamy utalentowanym dzieciom w ich własnym środowisku. Od czasu do czasu organizujemy im warsztaty, obozy, gdzie spotykają się z podobnymi sobie. Ale uczymy, że jak ich stać na więcej od innych, to niech się tym dzielą. Jak się nudzisz, to poprowadź kółko dla kolegów czy pomóż im rozwiązać zadanie. Gasimy w naszych stypendystach rozbuchane poczucie wyjątkowości czy zapędy rywalizacyjne. Pokazujemy wartość pracy zespołowej i tego, że ludzie są różni. Dzisiaj to bardziej liczy się w świecie od jednostkowej wyjątkowości.
Dr Bedyńska się z tym zgadza: Młodzież, która kończy szkołę dla wybitnie zdolnych, miewa problemy z prawidłowym rozwojem społecznym i pracą w grupie. Nie nauczy się tego w placówce, w której chodzi o to, by wybić się z tłumu innych równie wyjątkowych. Taka osoba – mimo talentu i umiejętności – niewiele osiągnie, jeśli nie będzie umiała żyć z ludźmi.
Z podobnych przyczyn psychologowie odradzają przyspieszanie nauki szkolnej dzieci utalentowanych. – One i tak są zawsze trochę inne od reszty – komentuje Maria Mach. – Wrzucenie ich w środowisko starszych zwykle nie pomaga, a często pcha dziecko jeszcze bardziej w inność, izolację. W ten sposób wyhodujemy genialny i bardzo samotny umysł.
Zdrowo zaniedbani
Czy wobec tego wszystkiego wychowanie uzdolnionego dziecka nie wydaje się dość karkołomnym zadaniem? Kto jest gotów na taką odpowiedzialność?
– Mam apel do rodziców – kończy Maria Mach. – Zdolne dziecko często potrzebuje najbardziej czegoś, co nazywam zdrowym zaniedbaniem. Oczywiście, że trzeba je rozwijać, stymulować Ale zostawmy mu też trochę czasu na nudę. Nie podtykajmy bez przerwy pod nos kolejnych kursów, zadań, konkursów. Dajmy mu przestrzeń dla siebie samego. Tylko w ten sposób będzie w stanie stwierdzić, co go naprawdę interesuje, co sprawia przyjemność. Choćby obok matematyki miała to być piłka nożna. Albo pierwsza miłość.
Czytaj także: Przykazania dla rodziców