Dlaczego ludzie w papierowych koronach chodzą ulicami za wielbłądem, śpiewając? To pytanie zadał Koreańczyk, młody inżynier na kontrakcie w Polsce. Inżynier wrasta w kraj od prawie roku, polubił już tutejsze ekstrawagancje, takie jak kiszone warzywa i długie weekendy świąteczne, a nagle 6 stycznia wyłonił się dylemat kulturowy koron i wielbłąda w centrum Warszawy. W grę wchodziły także diabły i anioły. Dla Polaków wydarzenie było na tyle ważne, że transmitowały je telewizje.
Krótka historia zapominania tradycji obchodów
Nie ma się co dziwić inżynierowi z Korei, ponieważ święto Trzech Króli jest zaskakującą nowością także dla wielu Polaków, włączając katolików. Święto obecne w liturgicznym kalendarzu od 15 wieków w Polsce nabrało niezwykłej formy i rozmiaru. Najwyraźniej trafiło w dzisiejszą potrzebę festynu, wspólnej zabawy, wypierającą uczestnictwo w bardziej wyrafinowanych wydarzeniach kulturalnych. A może to próba bardziej religijnej, bardziej uduchowionej odpowiedzi na skomercjalizowane i „kulturowo obce” Halloween czy dzień św. Walentego? Święto było przecież trochę zapomniane.
Wszystko przez komunistów – w 1960 r. ustawą sejmową znieśli święto, które w polskiej tradycji jakby domykało Boże Narodzenie. Kolejne pokolenia chodziły więc 6 stycznia do pracy, odzwyczajając się od Trzech Króli tak dalece, że gdy po równo półwieczu ustawowo przywrócono ich do kalendarza, ludzie nie wiedzieli, jakie formy nadać świętowaniu wolnego dnia. Trzem Królom – obecnym w coraz bardziej tajemniczych kredowych napisach K+M+B na drzwiach domów (które zresztą ewoluowały z oryginalnego „Christus mansionem benedicat”, czyli „Niech Chrystus błogosławi temu domowi”) – groziło zrytualizowanie na sposoby świeckie, takie jak picie piwa i mięsopust przed telewizorem.