Pytani w badaniach socjologicznych, co nas łączy jako naród, Polacy niezmiennie odpowiadają: rodzinność oraz sposób, w jaki obchodzimy święta, zwłaszcza Wigilię Bożego Narodzenia.
A jednak z poświątecznych zwierzeń wynika, że dla sporej liczby osób doroczna manifestacja narodowej tożsamości oznacza serię dysgustów i dyskomfortów. Mordęgę, której kresu z roku na rok upatrują z coraz większą tęsknotą. Co się zatem w polskich domach odbywa i gdzie osadzają się niesmaki?
Czy trzeba było aż tyle zjeść w święta?
Zacznijmy od dyskomfortu najbardziej dosłownego i trywialnego – gastrycznego. Polskie świętowanie znajduje wyraz we wspólnym jedzeniu. Obfitym. Nawet to wigilijne, teoretycznie postne, jest wyjątkowo sute, skoro trzeba skosztować 12 potraw. Dla poprawnie odżywiającego się człowieka, który przez cały rok z powagą traktuje zalecenia, by kończyć dzień skromną i możliwie wczesną kolacją, wieczerza jest praktycznie nie do przebrnięcia; po śledziu i karpiu w galarecie niektórzy są w stanie przyswoić jeszcze pierogi i barszcz, koneserzy dotrwają do kapusty z grzybami, desperaci do kutii. Liczne z tych rzekomo pradawnych potraw o magicznym, zarezerwowanym tylko na tę jedną okazję smaku, jest zbyt wymagającym wyzwaniem dla kubków smakowych wielu osób, a pewnie większości dzieci. Są tacy, których naprawdę odrzuca intensywność śledzia, mulista specyfika karpia, ciężkostrawność grzybów, wściekła słodycz klusek wymieszanych z makiem i miodem. A przecież wigilijne preludium zaledwie rozpoczyna wielodniową (bo trzeba wszystko pokończyć) symfonię na boczki i karkówki, chrzany i marynaty, a przede wszystko kapustę i buraki.