Paróweczki w płatkach cebuli
Plackiem po węgiersku rzucił więźniów na kolana. „Gessler” rozkręcał się z każdym dniem
W słowniku gwary więziennej Batory to wózek do rozwożenia jedzenia po celach. Cela to kajuta. A ambasada to żołądek. Jak Batory odpłynie spod kajuty, a ambasada jest pełna, to kuchnia ma dyplomatyczny sukces. Kolejny dzień względnego spokoju w rezydencji (więzieniu). A spokój tam to rzecz najważniejsza i trudna do kupienia. Słowa kupować nie ma zresztą w słowniku grypsery.
Dawna dyrekcja Zakładu Karnego we Włocławku stawiała na psychologię zachowawczą. Życie skazanego toczyło się w powtarzalnym rytmie tych samych potraw, sporządzanych z tych samych składników i podawanych w tym samym układzie tygodnia. Poniedziałek kasza. Wtorek pieczeń. W środę rzucali granat (pulpet) z ziemniakami. W czwartek, jak mówili skazani, robili im pulę (puszczanie wiatrów), bo serwowali bigos albo fasolkę po bretońsku. Piątek był największą niewiadomą. Można było trafić na krążek rybny, śledzia lub makaron z serem. W sobotę nieodmiennie łazanki. W niedzielę, jak w każdym zakładzie, karmili na bogato. Ziemniaczki, marcheweczka i udko albo duży bombowiec (kotlet mielony). Tak zbombardowany zakład miał w ciszy spędzić najtrudniejszy dzień w całym tygodniu. Najtrudniejszy, bo wolny od pracy. Ale nie od myślenia i kombinowania.
Jego świątobliwość naleśnik
O tym, że przyzwyczajenie nie jest drugą naturą osadzonych, najlepiej można było dowiedzieć się ze skarg pisanych do dyrektora zakładu, sądów, rzecznika praw człowieka, a nawet lokalnego hierarchy kościelnego. Osadzeni z Włocławka najczęściej żalili się na personel i jedzenie. Jego złą jakość i zabijającą monotonność. Z tą zabijającą monotonnością to nie wyszło najzręczniej, bo spora część osadzonych we Włocławku to właśnie ludzie z długimi wyrokami za zabójstwa. Ale fakty były takie, że po kontroli kuchni okazało się, że książka kucharska tego zakładu zmieściłaby się na kilku kartkach małego formatu.