Mężczyzna kupuje buty na miarę swej kieszeni. Kobieta zaś nie zje, nie dośpi, a kupi wymarzony fason. Jeśli mieszka na błotnistym przedmieściu, włoży jakieś crocsy czy inne paskudztwo i dopiero przystanek, dwa przed wejściem do firmy albo i w korytarzu zmieni je ukradkiem na te z niedojedzenia. Kobiecy but oszukuje.
Mężczyzna swego nie zmieni i od razu widać, że mieszka na błotnistym przedmieściu. Chyba że lubi zmieniać z powodu hopla na punkcie butów i – jak Robert Kozyra, radiowiec i prezenter – zatrudnia do swych par pucybuta, który to zawód jest wymarły i nie występuje już – jako start do milionów – na ulicach.
Rzadko się zdarza, aby mężczyzna kochał buty, chyba że należą do gwiazdy otaczanej kultem. Wielbiciele (a to więcej niż fani) słynnej tancerki Marii Taglioni ugotowali jej pantofle i zjedli w sosie, łącząc się z nią w ten jedyny dla nich sposób – cieleśnie, co dziś się już raczej też nie zdarza.
A gdyby nawet mężczyzna, nie będąc fetyszystą ani sadomaso, buty kochał, czy wypadałoby mu – nawet kompletnie zniewieściałemu – publicznie o tym powiedzieć? Jasne, że nie.
Zresztą w butach męskich mało jest do kochania. Mężczyzna powinien je nosić klasyczne – wyrokuje Krzysztof Łoszewski, projektant i stylista, o którym Bakuła mówi, że nosi najpiękniejsze buty świata (czemu on zaprzecza). Zawsze na skórzanej podeszwie, o lekkim zaokrąglonym nosie, czarne lub brązowe. Spiczaste lub z podniesionym nosem, jak też kolorowe, są u mężczyzny szczytem ohydy.
A przecież były czasy, kiedy mężczyźni nosili spiczaste o nosach tak długich, że normalnie chodzić w nich było nie sposób. To ciżemki, zwane na Zachodzie crackowami – od słowa Kraków – lub pikesami.
Im dłuższy czub, tym dostojniejsza osoba, która nie musi z racji swego statusu pracować, a tylko stąpać, siedzieć i kopulować.