Domy burzliwej starości
Miłość i małość w domu starości. Trzeba wycisnąć z reszty życia jak najwięcej
Zaczyna się od żałoby. Psychologowie mówią: typowy proces oswajania straty. Przyjaciele wymarli, dzieci poszły na swoje, odwiedzane przez lata okoliczne sklepy przeprofilowały się. W tle jeszcze jakiś rozpoczynający się parkinson czy alzheimer. Albo zdrowie popsute na tyle, że w perspektywie może trafić się rola leżącego tygodniami bez pomocy po wywrotce w łazience, na koniec pożartego przez własnego kota.
Zapada decyzja o przeprowadzce. W państwowych domach opieki mieszka dziś ponad 20 tys. osób, w prywatnych kilkadziesiąt tysięcy kolejnych. Do wyboru są ultranowoczesne, sterylne jak szpitale, z wannami z hydromasażem o wyglądzie statku kosmicznego. Domy, także państwowe, nawet z basenami, tak duże, że całymi dniami na korytarzach nie widać nikogo. Koszt 4 tys. zł miesięcznie. Albo takie, o których w ofercie piszą, że to miejsca rodzinne. Co w praktyce oznaczać może np. góralski klocek cały w boazeriach, jeszcze z lat 70., ze stryszkiem na szczycie stromych schodów, który pani właścicielka zaadaptowała właśnie na kolejną salę pięcioosobową.
We wszystkich od drzwi widać najpierw stadko wyglądających na zadowolonych z życia. W domu z jesienią w nazwie akurat werandują się; słomkowe kapelusze z jednakowo zadartymi rondami, schludne piżamki i takie same chusteczki na szyjach. Pionierzy, tyle że zwieszeni z wózków inwalidzkich. Lat 80 plus. W góralskim klocku z braterstwem w nazwie stadko siedzi łokieć w łokieć na skórzanej kanapie, która pamięta jeszcze cywilnych właścicieli domu. Patrzą na telewizję. Leci kanał miejski, program o dziurach w chodnikach, których już od lat nie widzieli na żywo. Z kuchni wychyla się pan kucharz z kropkami na powiekach, które w zakładach karnych przysparzają statusu – ale zaraz zaczyna dużo mówić o wspólnocie ze swojego kościoła.