Od końca XIX w. standardy higieniczne zaczęła dyktować całemu światu purytańska Ameryka. To tam pojawiły się pierwsze dezodoranty, tampony, płyny do higieny intymnej, płukanki do ust, wybielacze zębów, tam wszedł w życie zwyczaj usuwania włosów spod pach, z nosów, nóg i pachwin. Ponieważ nie wszyscy Europejczycy z entuzjazmem podeszli do nowych zasad zza oceanu, Amerykanie uznali ich za brudasów. Jest to zresztą echo dawnych wieków, gdy o czystość bardziej od nich dbała reszta świata – muzułmanie, Żydzi, Japończycy, Hindusi, Chińczycy. Dla większości ludzi odświeżonych w łaźniach niemyci Europejczycy okrutnie śmierdzieli.
Woda na piedestale
Nie wiadomo, jak często mył się człowiek pierwotny. Męczyły go wszy i inne pasożyty, które razem z nim wywędrowały z Afryki, by zdobywać świat (wskazują na to badania DNA), ale można założyć, że w ciepłe dni z przyjemnością pluskał się w rzekach i jeziorach. Trochę więcej wiemy o cywilizacjach, które pozostawiły po sobie teksty i ślady materialne. Istnienie kanalizacji i łaźni w hinduskim protomieście Mochendżo-Daro (z połowy III tys. p.n.e.) świadczy o dużym znaczeniu higieny. Rytualne mycie było obowiązkowe w wielu religiach, gdyż brud obrażał boga. Puryfikacji poddawali się kapłani egipscy, żydzi, muzułmanie. Żydzi cali zanurzali się w wodzie, kapłani egipscy depilowali ciało. Zwykli Egipcjanie myli się w domach, podobnie jak wysportowani Grecy, którzy w ramach higieny nacierali ciała oliwą, by potem ją zeskrobać. Chociaż myto się regularnie (często motywem dekoracyjnym ceramiki greckiej jest kąpiąca się kurtyzana), to raczej robiono to w zaciszu domowym, jak Odys w „Odysei”. Dopiero Rzymianie wynieśli kąpiel na piedestał i zrobili z niej towarzyską atrakcję, propagując w całym Imperium kult czystości.
Typowa dla Greków indywidualna kąpiel w chłodnej wodzie przegrała z ciepłą i wspólną kąpielą rzymską, pisze we właśnie wydanej przez Bellonę książce „Historia brudu” Katherine Ashenburg. Dostępność wody i łaźnie stały się symbolem Rzymu. Pierwsze termy wyposażone w hypokaustum (system ogrzewania gorącym powietrzem, patrz POLITYKA 3) pojawiły się już w III w. p.n.e. w południowej Italii, jednak prawdziwe pałace kąpielowe zaczęli stawiać cesarze. W ogromnych salach, do których każdy miał codziennie dostęp (za darmo lub niewielką opłatą), można było nie tylko wypocić się, wykąpać w ciepłej i zimnej wodzie, poćwiczyć, poczytać, porozmawiać, ale skorzystać z usług masażysty lub prostytutki. Dla pozbawionych w domach wody biedaków wizyta w cesarskiej łaźni była luksusem. Co prawda decyzja o koedukacyjnej kąpieli była indywidualna, ale poeta rzymski Marcjalis (I w. n.e.) narzekał, gdy kobieta wchodziła do basenu w ubraniu. Wśród nagich ciał w łaźni przestawała mieć znaczenie pozycja społeczna, zachwycało piękne ciało niewolnika, a opasły brzuch bogacza był powodem do drwin. Kulturalny mieszkaniec Imperium robił wszystko, by być czystym. Z pewnością Konstantyn Wielki wprowadzając chrześcijaństwo jako religię państwową nie pomyślał, że rozpropaguje ona kult brudu.
Potępienie kąpieli
W ewangelii św. Łukasza Jezus wielokrotnie zarzuca faryzeuszom zbytnie dbanie o czystość zewnętrzną, a zaniedbywanie czystości duszy. Chrześcijanie ignorowali ciało, skupiając się na wnętrzu. Biskupi chrześcijańscy kąpiel zaczęli kojarzyć z pogańskim hedonizmem i grzechem, dlatego zalecali, by wizyty w łaźniach były szybkie i skupione na aspekcie higienicznym. Zmasowana krytyka kąpieli zaczęła się w III w. wraz z pojawieniem się ascetycznych pustelników. Żyjący na przełomie IV i V w. św. Hieronim twierdził, że ten, kogo chrzest oczyścił, nie musi się kąpać po raz drugi. Poza chrztem i rytualnym zamaczaniem palców w święconej wodzie przy wejściu do kościoła, jedynym kontaktem człowieka z wodą było mycie zwłok przed złożeniem do grobu.
Skrajni asceci mieszkający w eremach nie myli się nigdy. Odmawianie sobie kąpieli stanowiło formę pokuty, dlatego spowijający ich fetor dowodził czystości ich duszy. Brud hołubił św. Franciszek, nigdy nie umyła się św. Agnieszka, a św. Olimpia wchodziła do balii tylko wtedy, gdy zmusiła ją do tego choroba. Zwykli ludzie chodzili jednak nadal do łaźni, które w Europie Zachodniej funkcjonowały do V w., a w cesarstwie wschodnim jeszcze dłużej, stając się wzorem dla łaźni tureckich (hamam). Paradoksalnie po kilkuset latach ideę łaźni parowych z powrotem do europejskich miast sprowadzili krzyżowcy.
Muzułmanie z niesmakiem wspominali o tym, że chrześcijanie cuchną. Ci jednak nie odczuwali dyskomfortu, gdyż – jak mówił św. Bernard – tam, gdzie wszyscy śmierdzą, nie czuć nikogo. Nasz nos ma zdolności adaptacyjne i przyzwyczaja się do najgorszych smrodów, co w „Pachnidle” świetnie opisał Patrick Süskind. Ale nawet jeśli standardy higieniczne odbiegały od współczesnych, nie bano się jeszcze wody. Gdy ascetyczne uwielbienie brudu ok. XI w. straciło na popularności, umywalnie pojawiły się w klasztorach, a w miastach zachodniej Europy otwarto publiczne łaźnie wzorowane na hamamach (w Niemczech działały już wcześniej, w Rosji zaś znano banie). Oczywiście daleko im było do rozbuchanego przepychu term rzymskich, mimo to skromne, wyposażone w drewniane balie łaźnie średniowieczne stały się miejscem kąpieli oraz zmysłowych przyjemności. W 1292 r. w liczącym 70 tys. mieszkańców Paryżu działało 26 łaźni. Większość z nich było zamtuzami, ale to domy kąpielowe w Szwajcarii i Niemczech słynęły z nonszalancji w przestrzeganiu skromności, gdyż kobiety i mężczyźni kąpali się razem.
W domach również się myto, o czym wspomina chociażby „Księga dobrych manier” Johna Russela z 1430 r. (przez kilka wieków to podręczniki savoir-vivre’u dyktować będą standardy higieniczne). Czystość, przez którą rozumiano przede wszystkim mycie rąk, stała się wówczas wyznacznikiem dobrego wychowania. Francuski poemat „Powieść o Róży” czy „Dekameron” Boccaccia dowodzą, że brudne paznokcie, cuchnący oddech, dłubanie w nosie nie zachęcały dworskich kochanków do zbliżeń i umizgów. Ale kres radosnym kąpielom zadał nie Kościół, tylko dżuma, która w XIV i XV w. uśmierciła jedną trzecią mieszkańców Europy. W 1348 r. król Filip IV kazał paryskim uczonym zbadać przyczyny zarazy. Według nich jednym z najbardziej negatywnych czynników były gorące kąpiele – rozpulchniona skóra i otwarte pory łatwiej wchłaniały szkodliwe miazmaty. Stopniowo zaczęto zamykać łaźnie (przez co czarna śmierć zbierała jeszcze większe żniwo, gdyż pleniły się przenoszące ją pchły), a woda, zwłaszcza ciepła, stała się głównym wrogiem. W 1538 r. Erazm z Rotterdamu napisał z żalem, że „dżuma nauczyła nas obchodzić się bez łaźni”, był to początek najbrudniejszego w dziejach Europy okresu.
Na smród koszula
Od połowy XVI do połowy XVIII w. tryskająca z fontann w ogrodach rezydencji europejskich woda nie miała żadnego kontaktu ze skórą przechadzających się parkowymi alejkami ludzi. Wierzono, że warstwa brudu zapewnia zdrowie, chroniąc przed morowym powietrzem. Lekarze straszyli, że kąpiel może prowadzić do przeziębień, zapalenia płuc, a w konsekwencji do śmierci. W 1655 r. lekarz Teofrast Renaudot pisał – „wypełnia głowę waporami, jest wrogiem nerwów i wiązadeł, ten kto nigdy nie cierpiał na lumbago, pozna je po kąpieli”. Lęk przed wodą był tak wielki, że myto tylko te części ciała, które było widać – twarz i dłonie, resztę brudnego ciała skrzętnie ukrywano. W 1582 r. Jean Liebault w swym podręczniku o upiększaniu wśród zabiegów higienicznych wymienia jedynie płukanie ust i przecieranie twarzy ściereczką.
Do podstawowych wymogów ówczesnej higieny należała sucha toaleta polegająca na zmianie bielizny. Brak wody w domach był zasadą, a główną bolączką gospodyni była czysta pościel i koszula. Podróżujący po krajach muzułmańskich Europejczycy nie mogli nadziwić się potrzebie częstego mycia całego ciała tubylców, co tłumaczono sobie ich religią, dietą oraz klimatem. Arystokracja w owym czasie lepiła się z brudu tak samo jak chłopi. Henryk IV cuchnął nieznośnie, podobnie jak jego syn Ludwik XIII. Obficie pocił się również, uwielbiający wysiłek fizyczny, Ludwik XIV. Jedynym sposobem na oczyszczenie ciała władcy były częste zmiany koszuli i płukanie ust winem. Ponieważ Królowi Słońce zdarzało się dziennie przebierać nawet trzy razy, uchodził za pedanta. Śnieżnobiała koszula stała się symbolem czystości i świeżości, dlatego coraz bardziej wystawała spod ubrań. W malarstwie sceny kąpieli zastąpiły sznury wiszącej bielizny (zwłaszcza u Holendrów). W rzeczywistości strach przed wodą nie wszędzie był taki sam – podczas gdy w Hiszpanii, w której kąpiele kojarzyły się z Maurami i Żydami, brud był rodzajem chrześcijańskiego manifestu, w Niemczech łaźnie działały nadal – zamykano je tylko na czas zarazy. Polski kołtun, dokuczające szlachcie wszy i pchły nie były wówczas niczym wyjątkowym.
Higieniczny buduar
W XVIII w. powodzeniem zaczęły cieszyć się kuracje u wód. Pojawiła się moda na kąpiele w morzach, picie wody mineralnej oraz pobyty w kurortach Anglii (np. Bath), Francji czy na Śląsku, gdzie hydroterapię promował Vincenz Priessnitz (od jego nazwiska pochodzi nazwa prysznic). To właśnie uzdrowiska przyczyniły się do tego, że woda wróciła do łask, szczególnie zimna. Lodowate kąpiele, mające funkcje higieniczne i wychowawcze, polecane były przez angielskich lekarzy od połowy XVIII w. John Wesley, twórca Kościoła metodystycznego, twierdził, że mycie w zimnej wodzie było najlepszym sposobem na wychowanie bogobojnych obywateli.
Także do Francji dotarł odświeżający wiatr zmian. Ludwik XV kąpał się w specjalnym apartamencie kąpielowym, jego kochanka Madame de Pompadour w pałacyku Bellevue miała zaś specjalny buduar z ubikacją i bidetem. Po latach beztroskiego załatwiania potrzeb fizjologicznych gdzie popadnie, we Francji pojawiły się toalety. Rewolucja francuska przyczyniła się do zmiany typowego dla ancien régime’u zapachu przypudrowanego potu na dyskretny zapach mydła. Ale nawet jeśli w dziewiętnastowiecznym Paryżu w 1830 r. działało 78 domów łaziebnych, a wśród arystokratek francuskich ogromną popularnością cieszył się bidet, za większych czyściochów uchodzili Anglosasi. Według Byrona moda na higienę pojawiła się dzięki Napoleonowi (uwielbiał wielogodzinne ablucje) oraz fanatycznemu pedantowi angielskiemu, słynnemu dandysowi George’owi Brummellowi, który zaraził swą obsesją całą londyńską śmietankę towarzyską. Czystość powoli zaczęła być uważana za wyznacznik dobrego urodzenia, bieda zaczynała śmierdzieć.
Orędownikiem higieny był Charles Dickens, który w swoim domu miał jedną z pierwszych łazienek z bieżącą wodą, wanną oraz natryskiem. Pojawiła się nowa teoria mówiąca, że skóra powinna oddychać, a mycie pomaga w zachowaniu zdrowia i urody. Coraz wyraźniej odczuwalna była różnica między stanami – podczas gdy bogaci montowali w domach łazienki, biedota myła się rzadko albo wcale, twierdząc, że częste mycie skraca życie. Brak higieny sprawiał, iż dzielnice robotnicze nawiedzały kolejne epidemie duru, tyfusu i cholery. W połowie XIX w. pobudowano co prawda publiczne łaźnie i pralnie, ale okazało się, że biedota wcale nie ma ochoty na ablucje. Zaczął się czas propagandy higienicznej, w jego wyniku w 1910 r. pojawił się ogólnoeuropejski przepis nakazujący budowę łazienek we wszystkich internatach. Najbardziej programowo rozprawili się z brudem Amerykanie.
Zaraza na klamce
USA stały się liderem w dziedzinie czystości, którą najpierw łączono z bogobojnością, potem z amerykańskim stylem życia, pisze Ashenburg. Podciągnięcie rur do nowo budowanych miast było prostsze niż w starej Europie, a brak służby i ciekawość wszelkich technicznych nowinek sprawiły, że rewolucja higieniczna postępowała tam znacznie sprawniej. Popularność higienicznego stylu życia zawdzięczają Amerykanie również rozwijającemu się na potęgę przemysłowi kosmetycznemu i agresywnej reklamie środków czystości, natomiast łazienkę przy sypialni masowo budowanym hotelom, które wyznaczyły standardy mieszkaniowe. Wśród biedoty i wyzwolonych niewolników zaczęli działać aktywni higieniści, zapewniając, że brak czystości wyklucza awans społeczny, bogactwo i szczęście. Amerykańscy neofici czystości, biorąc przykład ze starożytnych Rzymian cywilizujących świat za pomocą łaźni, uznali higienę za podstawowy sposób asymilacji emigrantów. W latach 30. XX w. 90 proc. zbudowanych w Nowym Jorku mieszkań miało łazienki, które przestały być luksusem.
Wiek XX jest wiekiem niedocenianego przez stulecia mydła. Czystość stała się narodową religią Amerykanów, co w 1952 r. opisał w satyrycznym eseju „Rytuały cielesne Nacirema” antropolog Horace Miner. Według niego Nacirema (pisany wspak American) są przekonani, że ich ciało jest brzydkie i bez pielęgnacji ulega degradacji, mają „perwersyjną awersję do naturalnego wyglądu i naturalnych funkcji ciała”, dlatego każdy codziennie odprawia modły przed kapliczkami domowymi. Zamożność domostw liczy się liczbą owych rytualnych kaplic wyposażonych w szafkę z miksturami i mazidłami oraz wbudowaną w ścianę chrzcielnicę, w której Nacirema oddają się kilka razy dziennie ablucjom. Potrzeba czystości osiągnęła w Ameryce szczyt. Doszło do tego, że przy każdej epidemii wirusowej czy bakteryjnej pojawiają się tam najbardziej karkołomne pomysły na zachowanie higieny – spryskiwacze dezynfekujące klamki w publicznych toaletach, jednorazowe uchwyty do metra chroniące przed kontaktem z drążkiem czy okrycie na rączkę sklepowego wózka.
Nie przesadzajmy
W Polsce jeszcze w połowie XX w. tylko „uczone akuszerki” myły ręce do porodu, dziś położna odkaża je, wkłada jednorazowe rękawiczki, a na twarzy ma maskę. Niektórzy starają się przenieść standardy szpitalne do domu. Ze zwykłej troski o higienę wielu wpadło w obsesję. – Czasami przyczyną częstego mycia jest uczucie suchości skóry – mówi dermatolog dr Ewa Chlebus. – Osoby te myją dłonie po to, by je nawilżyć, tymczasem wysuszają je detergentami. W dodatku wiele mydeł zapachowych zawiera środki antybakteryjne, a nie wszyscy muszą za każdym myciem odkażać ręce. Wyjątkowo podstępne są płyny do higieny intymnej, one też wysuszają i uczulają wrażliwy naskórek. Wiedza o bakteriach i lęk przed drobnoustrojami oraz brudem doprowadził do myzofobii – fobii przed brudem. Niektórzy bojąc się zarażenia nie podają ręki, myją je dziesiątki razy lub biorą kilka pryszniców dziennie.
Mimo wszystkich trudów, jakie wkładamy w utrzymanie czystości, ciało nadal wymyka się spod kontroli, poci się, miesiączkuje, wymusza wizyty w ubikacji, co więcej, nadal zapada na różne choroby. W chaosie reklam, którymi zalewa nas przemysł kosmetyczno-mydelniczy, coraz wyraźniej słychać głosy zwolenników powrotu do natury. Nie tyle przekonują oni do rezygnacji z mycia ciała i zębów, ile podkreślają, że nadmierna higiena, likwidująca naturalną osłonę lipidową ciała, może przyczyniać się do różnych chorób. – Człowiek powinien mieć na sobie pewną ilość bakterii, gdyż mają one do wykonania określone funkcje – tłumaczy dr Pawel Grzesiowski, przewodniczący Stowarzyszenia Higieny Lecznictwa. – Wyjaławianie skóry myciem, a potem drażnienie peelingami oraz szorstkimi ręcznikami powoduje mikrourazy naskórka i pozbawia nas dobrotliwych szczepów gronkowców, co zmienia pH skóry, ułatwia inwazję grzybom i alergenom, które w normalnych warunkach nie są groźne. Niebezpieczna jest depilacja, szczególnie okolic narządów płciowych. Rosnące tam włosy mają zatrzymywać zanieczyszczenia, w czym pomaga pokrywająca je flora bakteryjna i łój. Usunięcie tych włosów zwiększa ryzyko zakażeń układu moczowego i narządów rodnych.
Czy czystość, o którą tak walczyliśmy i która miała nam zapewnić długie i zdrowe życie, może je rujnować? Nasze ciało buntowało się, gdy go nie myliśmy i gdy myliśmy zanadto. Zatem – umiar.
Korzystałam z książek - Katherine Ashenburg „Historia brudu", Bellona 2009 r. i Georges Vigarello "Czystość i brud: Higiena ciała od średniowiecza do XX wieku", W.A.B. 1996