Historia

Orzeł z szakala

Józef Beck i Hermann Göring w 1935 roku. Fot. Bundesarchiv, CC Józef Beck i Hermann Göring w 1935 roku. Fot. Bundesarchiv, CC Wikipedia
70 lat temu, podczas narady na Zamku Królewskim w Warszawie, postanowiono odrzucić „wspaniałomyślną ofertę” złożoną polskim władzom przez Hitlera. Chyba żadna podjęta w Polsce decyzja nie wpłynęła na bieg wydarzeń w Europie i na świecie w tak wielkim stopniu, jak właśnie ta.
Pułkownik Józef Beck w 1929 roku. Źródło: WikipediaWikipedia Pułkownik Józef Beck w 1929 roku. Źródło: Wikipedia

Nie chodziło w gruncie rzeczy o Gdańsk, eksterytorialną autostradę, czy nawet o odepchnięcie Polski od morza. By zrozumieć, o co zimą 1938–1939 r. toczyła się gra, należy cofnąć się o kilka lat.

Chroniczny kryzys, jaki panował w stosunkach polsko-niemieckich, groził po dojściu Hitlera do władzy w 1933 r. eskalacją. Wydawać się mogło, że przywódca nazistów będzie co najmniej kontynuować antypolską politykę poprzednich kanclerzy. Tym większe było zatem zdziwienie światowej opinii publicznej, gdy w relacjach między państwami niespodziewanie nastąpiło odprężenie, a 26 stycznia 1934 r. podpisały one nawet „deklarację o niestosowaniu przemocy”. Sprawa rewizji granicy polsko-niemieckiej zdjęta została z porządku dnia.

 

Normalizacja w stosunkach z Rzeszą była wielkim sukcesem marszałka Józefa Piłsudskiego i ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Bezpieczeństwo Rzeczpospolitej opierało się na sile wojskowej i sojuszu z Francją. Militarna przewaga nad zredukowaną do poziomu 100 tys. ludzi armią niemiecką mogła jednak zniknąć, gdyby Berlinowi udało się przekreślić postanowienie traktatu wersalskiego w tej dziedzinie. Wartość przymierza z Francją stawała się zaś coraz bardziej wątpliwa, gdyż Paryż, począwszy od konferencji w Locarno (1925 r.), coraz wyraźniej dążył do rozluźnienia swych zobowiązań wobec Warszawy. Zresztą Francja od początku traktowała swego sojusznika jak wasala, a przymierze z Polską wykorzystywała jako poręczny środek nacisku na Niemcy. Istniała obawa, że dążące do porozumienia z Niemcami mocarstwa zachodnie w imię pokoju europejskiego uznają, iż konieczna jest przynajmniej częściowa korekta granicy polsko-niemieckiej.

Odprężenie w stosunkach z Rzeszą znacznie poszerzyło pole manewru rządu w Warszawie. Dla Piłsudskiego i Becka fundamentem pozostał jednak sojusz z Francją, któremu chciano teraz nadać charakter prawdziwie partnerski. Wzmocnienie tego przymierza i uzupełnienie go analogicznym układem z Wielką Brytanią byłoby dla polskich przywódców idealnym rozwiązaniem. W Warszawie sądzono, że nowi przywódcy Niemiec zainteresowani będą bardziej ekspansją w kierunku południowo-wschodnim i odejdą od typowej dla Prus polityki antypolskiej. Marszałek mówił zresztą swym współpracownikom, że dobre stosunki z Niemcami są jedynie stanem przejściowym, który trudno będzie utrzymać dłużej niż cztery lata. Ważne było przy tym, że w obliczu ugodowych wobec Rzeszy tendencji w stolicach zachodnich linia 26 stycznia – jak nazywano w polskim MSZ zapoczątkowaną w 1934 r. politykę – mogła stanowić swoiste lekarstwo na appeasement – politykę ugłaskiwania Niemiec w złudnej nadziei, że za cenę ustępstw (kosztem mniejszych krajów) nie tylko uda się uniknąć wyniszczającej wojny, lecz możliwe będzie skłonienie Berlina do pokojowej współpracy.

Z kolei dla Hitlera motywy odejścia od dotychczasowej antypolskiej polityki miały początkowo charakter wybitnie taktyczny. „Okoliczności zmusiły mnie do mówienia przez całe lata niemal wyłącznie o pokoju” – przyznał jesienią 1938 r. na zamkniętym posiedzeniu dla niemieckich dziennikarzy. Führer chciał najpierw przeprowadzić reżim przez strefę ryzyka, dopóki Niemcy są jeszcze słabe: zyskać na czasie, umocnić swe rządy, uzbroić Rzeszę, osłabiać francuski system sojuszy poprzez wbijanie klina między Francję a Polskę, torpedować próby utworzenia jakiejś antyniemieckiej konstelacji, zmylić i zdezorientować potencjalnych przeciwników. W swych przemówieniach i notach dyplomatycznych niezmiennie zapewniał o swych rzekomo wyłącznie pokojowych zamiarach. Deklaracja polsko-niemiecka miała być dowodem, że gotów jest szukać porozumienia nawet tam, gdzie konflikt wydawał się nieprzezwyciężalny.

Wkrótce jednak nazistowski dyktator uznał, że taktyczne porozumienie ze wschodnim sąsiadem mogłoby właściwie przekształcić się w bardziej trwały związek. Doszedł do wniosku, iż być może udałoby się znaleźć dla Polski miejsce w przyszłej „niemieckiej Europie”.

Plany budowy wielkiego imperium niemieckiego snuł Hitler już u progu lat 20., jeszcze jako przywódca mało znaczącej, skrajnie prawicowej partii. Program ekspansji wyłożył wkrótce na kartach „Mein Kampf”, a po dojściu do władzy, w poufnych rozmowach ze swymi paladynami dał liczne dowody, że wcześniej wyznaczone cele i koncepcje pozostają aktualne. Celem nadrzędnym miało być przekształcenie Rzeszy w wielkie mocarstwo i niekwestionowana hegemonia Niemiec w Europie jeszcze za jego, Hitlera, życia. Zadaniem przyszłych pokoleń Niemców byłoby być może nawet sięgnięcie po prymat w świecie.

Podstawą mocarstwowej pozycji miało być niemieckie imperium na wschodzie Europy, głównie na gruzach Związku Radzieckiego. Tam właśnie, a nie w koloniach zamorskich, widział Hitler przestrzeń życiową dla narodu niemieckiego. Co więcej, rozbicie ZSRR oznaczałoby cios zadany światowemu ruchowi komunistycznemu, a także wyeliminowanie jednego z ogniw „międzynarodowego spisku żydowskiego”. By to osiągnąć, Rzesza musiała jednak znaleźć sojuszników – głównie po to, by zneutralizować Francję, odwiecznego wroga Niemiec. Hitler uznał, że Berlin może liczyć pod tym względem na Włochy. Marzył o sojuszu z Wielką Brytanią, ale ta trzymała dystans. Sojusznikiem stała się za to Japonia, współsygnatariuszka podpisanego w listopadzie 1936 r. Paktu Antykominternowskiego.

W gronie sprzymierzeńców Rzeszy miała znaleźć się również Polska. Führer uznał, że odgradzająca Niemcy od ZSRR Polska, dysponująca niemałym potencjałem wojskowym, właściwie mogłaby stanąć u boku Rzeszy. Niemałą rolę w tych kalkulacjach odgrywało niekłamane uznanie, jakie żywił Hitler i niektórzy inni nazistowscy dygnitarze do Piłsudskiego, pogromcy Armii Czerwonej w 1920 r. Duże znaczenie miał fakt, że wprowadzony przez Piłsudskiego system stanowił odejście od pogardzanych przez Hitlera zasad demokracji parlamentarnej.

Od 1933 r. kanclerz w niemal każdej rozmowie z polskimi dyplomatami nawiązywał do radzieckiego zagrożenia i mówił o doniosłej roli Polski na Wschodzie. Wkrótce zaś przyszły już intensywne zabiegi o pozyskanie Rzeczpospolitej jako sojusznika. Czołową rolę odgrywał w tych staraniach Hermann Göring, któremu Hitler powierzył pieczę nad stosunkami z Polską. Tradycyjne od 1935 r. wizyty Göringa przy okazji polowań w Puszczy Białowieskiej stwarzały dogodną okazję do przedstawiania niemieckich ofert niemal bez ogródek. W akcję przyciągania Polaków angażowali się też inni nazistowscy dygnitarze, jak Joseph Goebbels, przekonany – jak pisał w prywatnym dzienniku – iż „linia Berlin–Londyn–Rzym–Warszawa byłaby nie do pogardzenia”, czy przyszły generalny gubernator Hans Frank. Ten ostatni przekonywał w Warszawie w początkach 1936 r. swych gospodarzy, że „Polska i Niemcy, idąc razem, to potęga, której się w Europie trudno będzie oprzeć; to blok obejmujący zwartą masę 100 milionów ludności”.

W pozyskanie strony polskiej stosunkowo wcześnie włączył się też m.in. Joachim von Ribbentrop, jeszcze zanim został szefem hitlerowskiej dyplomacji. W niemieckim MSZ, zdominowanym przez zwolenników tradycyjnej antypolskiej linii, akceptowano nowy kurs z zaciśniętymi zębami, a nierzadko próbowano go na różne sposoby torpedować. Niechętnie przyjęło nową politykę wobec Polski niemieckie społeczeństwo i znaczna część konserwatywnych elit. Rozczarowania nie kryło też wielu przywódców niemieckiej mniejszości w Polsce, skarżących się, iż Berlin zostawił na lodzie swych rodaków za wschodnią granicą.

Strona polska traktowała niemieckie awanse albo z delikatną odmową, albo wymijająco. Warszawa starała się, by relacje z Niemcami były jak najlepsze, lecz bez wiązania się z Rzeszą. Nadal naczelnym postulatem było uzyskanie realnych gwarancji ze strony Francji, przy jednoczesnym stworzeniu warunków do zbliżenia także z Wielką Brytanią. Wobec ugodowych wobec Niemiec tendencji, coraz bardziej dominujących w polityce Paryża, a zwłaszcza Londynu, porzucanie „linii 26 stycznia” (jak w Warszawie nazywano dbanie o dobrosąsiedzkie relacje z Rzeszą) byłoby nieodpowiedzialnością.

Oprócz deklaracji z Niemcami Rzeczpospolita dysponowała zawartym w 1932 r. paktem o nieagresji z ZSRR. Z żadnym z obu sąsiednich mocarstw Polska nie chciała się wiązać sojuszem skierowanym przeciwko drugiemu. Strategię tę nazwano w polskim MSZ polityką równowagi. Termin ten wprowadza dziś nieco w błąd, gdyż sugeruje, jakoby Warszawa dbała o równie dobre stosunki i z Niemcami, i z ZSRR. Nic bardziej błędnego. Relacje z Moskwą pogarszały się z roku na rok, a w 1938 r. osiągnęły wręcz stan zimnej wojny. Odwrotnie rzecz się miała w stosunkach z Berlinem, w których panowała atmosfera bardzo dobra. Do Warszawy regularnie zjeżdżali z wizytą hitlerowscy dygnitarze. Tu i ówdzie wyrażano nawet opinię, że Polska stała się cichym sprzymierzeńcem Rzeszy.

Próby rewitalizacji przymierza polsko-francuskiego zakończyły się fiaskiem, a stosunki między dwoma sojusznikami nie były najlepsze. Wina leżała po obu stronach, gdyż w polskim MSZ odreagowywano dawne frustracje, wywołane protekcjonalnym traktowaniem przez Francuzów. Lawirowanie Warszawy między Berlinem a Paryżem, podyktowane koniecznością, przyniosło ministrowi Beckowi na Zachodzie opinię partnera nielojalnego. Faktem jest, że najlepsze stosunki Polska utrzymywała wówczas z państwami kwestionującymi status quo – Niemcami, Włochami, Japonią, Węgrami, podczas gdy przymierze z Francją stało się fasadą.

Punkt szczytowy zbliżenia polsko-niemieckiego przypadł na kryzys sudecki 1938 r. Postawa Polski była Rzeszy bardzo na rękę, a strona niemiecka kilkakrotnie za to Polakom dziękowała. W dobie appeasementu polscy przywódcy byliby szaleńcami, gdyby angażowali się przeciwko Niemcom, w dodatku w obronie nielubianej w Polsce i Polsce niechętnej Czechosłowacji. Czym innym był jednak aktywny udział w antyczechosłowackiej akcji. Bezmyślne skierowanie pod adresem Pragi ultimatum z żądaniem odstąpienia Zaolzia pod groźbą zbrojnego ataku zostało przez światową opinię publiczną odczytane jako kopiowanie przez Polskę niemieckich metod. Tytuł ze szwedzkiego „Dagens Nyheter” (4 października 1938 r.): „Naśladowcy Niemiec”, należał do bardziej powściągliwych. Dość powszechne było porównanie z szakalem rzucającym się na ofiarę, której śmiertelny cios zadał wcześniej znacznie silniejszy drapieżnik. Znany z antyhitlerowskich poglądów brytyjski komentator pisał: „Jeśli teraz Hitler uderzy na Polskę, krzyknę Sieg heil!”. Podobnych opinii było bez liku. Jeszcze w tym samym miesiącu ambasador francuski w Warszawie Leon Noël przedłożył swym przełożonym memoriał wzywający do zredukowania zobowiązań wobec Polski, gdyż ta występuje po stronie przeciwników Francji. Polsce groziła izolacja.

W tych okolicznościach w niemieckim MSZ pojawiły się propozycje, by wykorzystać błąd popełniony przez Warszawę i wystawić Polakom „rachunek za Zaolzie”. Przekonywano tam, że zdyskredytowanej Polsce nikt nie pospieszyłby z pomocą, gdyby Rzesza zdecydowała się na rozwiązanie problemu korytarza pomorskiego. Hitler jednak doszedł do innego wniosku.

Niemiecki dyktator był wówczas przekonany, że Wielka Brytania jednak nie da mu wolnej ręki na Wschodzie. Appeasement mocarstw zachodnich go nie zadowalał, a konferencję monachijską traktował nie tyle jako sukces, co kolejną próbę kontrolowania niemieckiej ekspansji. Uznał, że nie pozwolą mu one na stworzenie imperium na wschodzie Europy i niemiecką hegemonię na kontynencie będą uznawały za żywotne zagrożenie własnych interesów. W tej sytuacji najpierw należałoby wyeliminować Francję i Wielką Brytanię. Zanim Wehrmacht ruszy na wschód, Niemcy powinny sobie zabezpieczyć tyły.

O ile wcześniej Hitler widział Polskę jako sojusznika podczas wyprawy na ZSRR, to teraz, czyli jesienią 1938 r., wyznaczał Rzeczpospolitej inną rolę. Polskie dywizje miałyby najpierw zabezpieczać Rzeszę podczas rozprawy z mocarstwami zachodnimi, a uderzenie na Związek Radziecki nastąpiłoby dopiero po pokonaniu Francji. W każdym razie najpierw należało skłonić polskich przywódców do jednoznacznego opowiedzenia się po stronie Niemiec.

Propozycje składające się na ofertę generalnego uregulowania stosunków polsko-niemieckich złożył ambasadorowi polskiemu Józefowi Lipskiemu minister Joachim von Ribbentrop 24 października 1938 r., niespełna miesiąc po konferencji w Monachium. Polska miała nie oponować przeciwko włączeniu do Rzeszy Wolnego Miasta Gdańska oraz wyrazić zgodę na wytyczenie przez Pomorze Gdańskie eksterytorialnego niemieckiego połączenia do Prus Wschodnich. W zamian za to Rzesza zagwarantowałaby wreszcie przebieg granicy polsko-niemieckiej, a układ z 1934 r. zostałby przedłużony nawet do 25 lat. Układ ten jednak miano uzupełnić „klauzulą konsultacyjną”, co oznaczałoby zgodę Warszawy na uzgadnianie z Berlinem polityki zagranicznej. Przede wszystkim zaś Polska miała przystąpić do Paktu Antykominternowskiego.

Hitler był zdania, że Polsce przedstawiono prawdziwie wspaniałomyślną ofertę. W sprawie Gdańska i eksterytorialnej autostrady Berlin sygnalizował zresztą Polakom już wcześniej, i to kilkakrotnie, że kwestie te Rzesza chciałaby załatwić po swej myśli, w zamian za zagwarantowanie nienaruszalności wspólnej granicy. Jak pisał już po wojnie jeden z niemieckich dyplomatów, gdyby z tak ograniczonymi żądaniami wobec Polski wystąpił inny polityk, zostałby powszechnie potępiony za wyprzedaż narodowych interesów. Tyle tylko, że w przypadku Hitlera chodziło przede wszystkim o podporządkowanie Polski i uczynienie z niej posłusznego sojusznika. Bez rozwiązania problemu polskiego niemożliwe było ani uderzenie niemieckie na Zachodzie, ani akcja przeciwko ZSRR.

Propozycje przedstawione przez Ribbentropa niezbyt zaniepokoiły ministra Becka, który uważał je za intrygę Ribbentropa. Z treścią niemieckiej oferty nie zaznajomił ani Francuzów, ani Brytyjczyków, lecz to było całkiem zrozumiałe. Nie wspomniał o niej jednak nawet nikomu w MSZ, a ambasadorowi w Berlinie, Lipskiemu, polecił grzecznie ją odrzucić, oferując jedynie pewne modyfikacje status quo w Gdańsku i ułatwienia w niemieckim tranzycie przez korytarz.

Minister prawdopodobnie liczył, że i tym razem uda się ukręcić łeb całej sprawie poprzez kontynuowanie wypróbowanej w poprzednich latach polityki uników i gry na zwłokę. Na naradzie w wąskim gronie najbliższych współpracowników mówił 4 listopada, iż „lwy wcale nie są takie straszne przy bliższym życiu z nimi”, a od Czechów można było „jeszcze wiele uzyskać”. Był mocno pewny siebie przekonując, że „jesteśmy w dobrym punkcie politycznym”. Trudno o lepszy przykład dezorientacji, niefrasobliwości i przeceniania roli własnego kraju.

Beckowi wydawało się, iż znaczenie Polski dla Hitlera jest tak duże, że jeszcze przez dłuższy czas będzie można kontynuować linię 26 stycznia. Nie dostrzegał, jak bardzo przez ostatnie miesiące położenie Rzeczpospolitej się pogorszyło, tym bardziej że klimat w stosunkach polsko-niemieckich był nadal bardzo dobry. Wkrótce Beck miał się kolejny raz spotkać z Hitlerem, zapewnień o niemieckiej przyjaźni nie szczędził goszczący w połowie grudnia w Warszawie minister Hans Frank, na koniec stycznia przygotowywano pierwszą w dziejach wizytę szefa niemieckiej dyplomacji w polskiej stolicy, przygotowywano nawet podróż do Polski Heinricha Himmlera (doszło do niej w lutym 1939 r.). Dopiero podczas rozmowy z Hitlerem w Berchtesgaden, 5 stycznia 1939 r., Beck przekonał się, że za niemieckimi propozycjami stoi osobiście Führer. Kanclerz starał się, by rozmowa przebiegała w jak najlepszej atmosferze, ale już Ribbentrop następnego dnia był bardziej natarczywy. Łudzący się wcześniej, że w obliczu polskiej odmowy Niemcy nie będą obstawały przy październikowych propozycjach, Beck został teraz wyprowadzony z błędu.

Po powrocie do Warszawy minister poinformował wreszcie prezydenta Mościckiego i marszałka Rydza-Śmigłego o propozycjach niemieckich. Przywódcy państwa polskiego zgodnie uznali, że przyjęcie niemieckiej oferty (wciąż nie były to żądania) zaprowadzi Rzeczpospolitą „w sposób nieunikniony na równię pochyłą kończącą się utratą niezależności i rolą wasala Niemiec”. W kwestii Gdańska i komunikacji przez „korytarz” strona polska dopuszczała wprawdzie pewien margines ustępstw i wyrażała wolę poszukiwania kompromisu, lecz z drugiej strony miała zostać podjęta próba zacieśnienia stosunków z Francją i Wielką Brytanią.

Ministra Ribbentropa przyjęto w Warszawie 25 stycznia 1939 r., (w przeddzień piątej rocznicy podpisania deklaracji o nieagresji) z niezwykłą kurtuazją. Gość i gospodarze prześcigali się w zapewnieniach o woli zachowania przyjaznych stosunków, lecz gdy Ribbentrop powrócił do niemieckich propozycji, praktycznie niczego nie uzyskał.

Ostatnią próbę przekonania Polaków Ribbentrop podjął w drugiej połowie marca 1939 r., już po ostatecznym rozbiciu państwa czechosłowackiego i utworzeniu Protektoratu Czech i Moraw. Przekazana przez ambasadora Lipskiego odpowiedź Becka nie pozostawiała złudzeń. „Polacy pozostaną naszymi wrogami”, zanotował Goebbels słowa Führera. Gdy zaś kilka dni później, 31 marca 1939 r., premier Chambarlain ogłosił w Izbie Gmin o brytyjskich gwarancjach dla Polski, Hitler wręcz wpadł w furię. Wśród złorzeczeń kierowanych pod adresem Brytyjczyków znalazła się, jak opowiadał obecny przy tej scenie admirał Wilhelm Canaris, zapowiedź: „Zgotuję im diabelski napój!”.

W polskiej publicystyce historycznej pojawiają się czasem opinie, iż odrzucenie oferty Hitlera było jakoby gestem szaleńczym. Odwołujący się do realizmu politycznego autorzy tych opinii twierdzą, że należało przejść do porządku dziennego nad względami prestiżowymi i u boku Niemców wziąć udział w wyprawie na Związek Radziecki. Autorzy ci przeważnie w ogóle nie zdają sobie sprawy z tego, iż w pierwszej kolejności przymierze z Polską miało umożliwić Hitlerowi pokonanie mocarstw zachodnich. Żaden polski rząd nie był tak silny, by zmusić społeczeństwo do zaakceptowania przymierza skierowanego przeciwko Paryżowi i Londynowi. Trzeba poza tym pamiętać, że po pokonaniu Francji i zamknięciu Brytyjczyków na ich Wyspach rozbicie Związku Radzieckiego leżało w kręgu realnych możliwości. Druga wojna światowa mogła zakończyć się zupełnie inaczej, a wówczas Polska – z dywizjami wykrwawionymi na froncie wschodnim – zdana byłaby całkowicie na łaskę i niełaskę nazistowskiego dyktatora opętanego rasistowskim szaleństwem. Wydarzenia lat 1943–1944 pokazały, jak bezwzględnie hitlerowska Rzesza traktowała swych sojuszników. Przyjęcie oferty niemieckiej oznaczałoby dla narodu polskiego marsz w przepaść.

Przy podejmowaniu decyzji o odrzuceniu propozycji Rzeszy przyjęto w kilku punktach mylne przesłanki. Nie doceniono dynamizmu nazistowskich Niemiec. Założono też, że Hitler mimo wszystko nie jest nieobliczalnym hazardzistą, a przywódcy zachodni tym razem wyciągną wnioski z fiaska polityki appeasementu. Generalnie jednak polscy przywódcy, jeśli chcieli utrzymać niedawno odzyskaną niepodległość, wyjścia nie mieli.

 

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną