Pierwszy sekretarz partii nie miał szczęścia do pogody. Czynnik klimatyczny zamieszał w dekadzie lat 70. jak nigdy wcześniej. Najpierw efektem deszczowych i nieurodzajnych lat był świński dołek, pogłębiający się z roku na rok. A na sylwestra 1978 r. przyszła zima stulecia.
Pech chciał, że pierwszy atak mrozów i śniegu wypadł akurat na dni, kiedy wszyscy byli psychicznie i organizacyjnie rozluźnieni: sobota przedsylwestrowa, niedziela – sylwester, poniedziałek – Nowy Rok. Jeszcze w czwartek temperatura oscylowała wokół plus 5 st. Celsjusza, w piątek spadła do minus 10. W kolejnych dniach nawet do minus 30. Jednocześnie zawiało i zasypało. I żeby to jednorazowo! Zima sparaliżowała kraj na niemal dwa miesiące.
Ci, którzy dłużej zabalowali w noc sylwestrową, mieli kłopoty z powrotem do domu. Utknęli po drodze w zasypanych samochodach i pociągach. Na kilka dni zostało odciętych od świata wiele miejscowości i wsi. Ba, nawet dzielnic miast, jak np. oddalony od Śródmieścia warszawski Ursynów, do którego nie tylko nie można było dojechać, ale również się dodzwonić. Za cały kontakt ze światem musiało wystarczyć parę budek telefonicznych, do których stały kolejki jak do sklepu mięsnego. Do Pucka i Władysławowa żywność dostarczały śmigłowce. Do dwóch rodzących kobiet we Władysławowie nie dotarły nawet ciężkie transportery wojskowe. W pierwszych dniach stycznia w województwie siedleckim tylko 25 proc. wszystkich dróg było przejezdnych. Nie lepiej sytuacja przedstawiała się w innych regionach. W Bydgoskiem, Gdańskiem, Legnickiem, Poznańskiem i Toruńskiem ogłoszono stan klęski żywiołowej. Odnosiło się wrażenie, jakby wszystko stanęło, jednak nie tylko z powodu zasp, ale także, a może przede wszystkim, organizacyjnego blamażu i sprzętowego badziewia.
Na drogi nie wyjechały pługi, ponieważ w temperaturze minus 12 st. zamarzał olej. Z tych powodów stanęła regionalna i miejska komunikacja autobusowa. W Szczecinie wyjechało na trasę 50 autobusów PKS ze 193 planowanych (w pozostałych zamarzły układy kierownicze). W Chełmie zamarzło ich 120. Padały akumulatory. Brak prądu zatrzymał tramwaje w zajezdniach. Tylko 30 proc. taboru komunikacji miejskiej jeździło w Łodzi. W Warszawie z tysiąca państwowych taksówek rzekomo udało się uruchomić 700, jednak mieszkańców obsługiwało tylko kilkadziesiąt aut, ponieważ pozostałe oddano do przewozu pracowników elektrociepłowni i innych służb. Przez kilka dni polskie miasta wydawały się wymarłe. Pod tym względem wieś wyglądała lepiej – miała konie.
Organizm komunikacyjny państwa okazał się zupełnie nieprzygotowany na atak zimy. Dla PKP były to najgorsze dni od czasu wojny i powojennych migracji. Pozamarzały zwrotnice. Zmobilizowani pracownicy kolei, wspomagani przez wojsko, robili, co mogli. Od dowiezienia i rozładowania węglarek zależało życie miast. W Legnicy padło 80 proc. taboru kolejowego. 60 elektrowozów i lokomotyw spalinowych stanęło w Bydgoskiem. W niektórych regionach – np. w okolicach Gdańska – w ogóle zawieszono komunikację kolejową. Brakowało paliwa do lokomotyw. Na dworcach kłębiły się tłumy przyjezdnych. Przez kilka dni lutego, gdy któryś raz z rzędu zawiało i zasypało, na malutkiej stacyjce w Sierpcu koczowało 3 tys. osób. Rekordowe spóźnienia pociągów przekraczały dobę.
Sytuacja rzeczywiście przypominała wojenną. Komunikaty z frontu były jednak dla państwa „budującego socjalizm” niekorzystne. Wydział Organizacyjny KC PZPR w swoich „Informacjach” dla ścisłego kierownictwa partii donosił:
Opole, 4 stycznia: „Wyłączenia energii elektrycznej zmalały. Na skutek poprzednich ograniczeń m.in. padło kilkaset świń, ponad 150 tys. brojlerów i kurcząt, wymarzły niektóre uprawy szklarniowe”.
Białystok, 31 stycznia: „Wystąpiły duże awarie sieci energetycznej, na 4 tys. stacji transformatorowych ponad 1700 uległo uszkodzeniu. Przestał działać system ogrzewczy w mieście Czarna Białostocka. Są duże trudności z wywozem produkcji z zakładów”.
Piła: „W nocy z 14 na 15 lutego w zaspach utknęły 3 pociągi osobowe. Pasażerów z pociągu relacji Wałcz–Krzyż uwolniło w godzinach porannych skierowane do akcji wojsko. W pozostałych przypadkach prowadzona jest aktualnie ewakuacja podróżnych m.in. przy pomocy helikopterów”.
Olsztyn, 17 lutego: „Do województwa magistralą węglową nie dotarły żadne pociągi z węglem. W okolicach Kozłowa na trasie Olsztyn–Działdowo tkwi w zaspach pociąg pasażerski do Warszawy”.
Najważniejszymi bastionami w tej wojnie były elektrownie i elektrociepłownie. W kraju stojącym na węglu dramatycznie zabrakło tego surowca: czy zapasy były zbyt małe, czy kolej nie dowiozła, czy taśmociągi pozamarzały? Na warszawskim Żeraniu i Siekierkach skierowano wszystkie rezerwy, w tym pracowników biurowych, do przerzucania węgla na hałdach. W całym kraju – jak w filmie Barei – regularnie wyłączano prąd. Słowem: klęska. Przyznał to przed Komisją Grabskiego (powołaną później w celu partyjnego rozliczenia z ekipą Gierka) Jan Szydlak, prawa ręka Gierka: „Myśmy byli rzeczywiście na progu katastrofy. Polski system energetyczny był już w fazie początkowego rozkładu”.
Nie obyło się bez ofiar. W reportażu Marty Wesołowskiej „Próba zimna”, jaki ukazał się w „Polityce” 6 stycznia 1979 r., czytamy: „– Czy naprawdę dzisiaj musicie wiedzieć, co się tutaj dzieje? – zapytała w dwunastej godzinie dyżurna lekarka Pogotowia Ratunkowego głosem tak zdartym, że brzmiał jak męski”.
W stolicy karetki grzęzły natychmiast po wyjechaniu ze szpitali, następne, jeśli w ogóle wyjeżdżały – to żeby odkopać poprzednie. „Polityka” nie mogła wówczas napisać, że tylko do 2 stycznia 1979 r. odnotowano w Polsce 14 przypadków zgonów na skutek zamarznięcia (w samej Bydgoszczy zmarło pięć osób). Wszystkich ofiar tej zimy nie policzył chyba nikt. A powinno się uwzględnić zgony będące skutkiem niedojechania pogotowia, odłożenia zaplanowanych w szpitalach operacji, wychłodzenia się osób starszych, większej zapadalności dzieci na choroby układu oddechowego, zaczadzenia, wypadków na kolei (sześć osób poniosło śmierć w wyniku zaczadzenia w wagonie pociągu Berlin–Moskwa) i drogowych (nikt nie słyszał wówczas o oponach zimowych). Niewykluczone, że z tych powodów zima stulecia porwała ze sobą więcej ofiar niż jakakolwiek klęska żywiołowa w Polsce Ludowej.
Ludzie marzli z powodu niedogrzania i nieocieplenia budynków. Wielkie osiedla – symbole mieszkaniowego boomu dekady gierkowskiej – okazały się zupełnie nieprzygotowane. Na Ursynowie w nieocieplonych domach z betonu temperatura spadła do 7 stopni, niewiele wyższa panowała w mieszkaniach w Gdańsku.
A rury pękały. Na godzinę przed Nowym Rokiem pękły rury wodociągowe w redakcji „Polityki”: woda zalała archiwum, po czym wytrysnęła w dziale naukowym na pierwszym piętrze. Wodociągi trzaskały w całej stolicy. Wczesną wiosną wyglądała ona jak podczas Powstania Warszawskiego: wszędzie kanalizacyjne okopy i unoszące się nad nimi surrealistyczne kłęby pary. Centralizm ciepłowniczy, polegający na stworzeniu wielokilometrowej sieci rur i jednej, dwóch elektrociepłowni pompujących w nie gorącą wodę, okazał się – jak zresztą cały monoorganizacyjny system gospodarczy – niefunkcjonalny i kosztowny, a zimą jak ta zabójczy. Para szła w gwizdek.
Siadały również małe kotłownie – np. we Włocławku nie pracowały 23 osiedlowe ciepłownie. Powodem były wyłączenia prądu, co unieruchamiało pompy tłoczące wodę do mieszkań. Podobny ciąg technologiczny – wyłączenie energii, wstrzymanie pracy kotłowni, w efekcie zamarzanie i rozsadzanie grzejników – spowodował, że na osiedlu Kiełczów we Wrocławiu, w Strzelinie i Oławie na Dolnym Śląsku ludzie pozbawieni zostali ciepła. Woda lała się z popękanych kaloryferów. Tylko do rana 1 stycznia warszawski SPEC otrzymał około 800 zgłoszeń o tego typu awariach. Pęknięte grzejniki w Ciechanowie, Płońsku, Pułtusku i Mławie przyczyniły się do spadku temperatury w mieszkaniach do 9 stopni. Biuro Polityczne KC PZPR, które zebrało się 3 stycznia, postanowiło m.in. „rozszerzyć produkcję kaloryferów”. Zabrakło jednak również tlenu w butlach i acetylenu niezbędnego do prac spawalniczych.
W styczniu została zamknięta większość szkół, ośrodków kultury, sal sportowych. Wyłączano oświetlenie ulic. W Olsztynie nie funkcjonowało 40 sklepów spożywczych, czyli wówczas chyba wszystkie. Gigantyczne problemy przeżywała służba zdrowia; zarówno małe, pozbawione węgla ośrodki, do których zresztą trudno było dojechać, jak i wielkie szpitale. W Warszawie – jak czytamy w raporcie partyjnym – „Ze względu na niskie temperatury w pomieszczeniach szpitalnych trudna jest sytuacja w lecznictwie zamkniętym. Wymaga ona zwiększenia opieki nad chorymi. Np. w klinikach w AM do pracy tej zaangażowani zostali studenci. Konieczne stało się ograniczenie zabiegów operacyjnych do przypadków koniecznych. Niezbędna jest również ewakuacja pacjentów z kliniki ginekologiczno-położniczej AM do innych szpitali”.
W zimnych mieszkaniach ludzie radzili sobie, jak mogli. Farelki (piecyki elektryczne) rozgrzewały się do czerwoności; w związku z tym doszło do kilku pożarów. Jednak tysiące awarii sieci przesyłowej, a przede wszystkim rotacyjne wyłączenia prądu w całym kraju nie pozwalały na długo utrzymać w ten sposób temperatury. Ratowano się więc kuchennymi piecykami gazowymi, co spowodowało obniżenie ciśnienia gazu. Zagotowanie wody na herbatę wydłużało się w nieskończoność. Z wodą, nawet zimną, też były problemy – z powodu wyłączeń prądu i awarii sieci wodociągowej.
W całym kraju zabrakło świeczek i zniczy. Podobnie jak w czasie kryzysu kubańskiego ludzie wykupywali mąkę, kasze, konserwy, sól, ciepłą bieliznę, ubrania. Masowo znikał ze sklepów chleb. W niektórych miejscowościach wprowadzono reglamentację towarów spożywczych. Cena akumulatora na czarnym rynku sięgnęła 2 tys. zł. W wielu województwach racjonowano sprzedaż paliwa. W Szczecinie np. osoby prywatne mogły tankować tylko 10 litrów benzyny, na 20 litrów pozwalano taksówkarzom. 13 stycznia, bez zapowiedzi, podniesiono ceny paliw płynnych. Turyści zagraniczni, nie było ich zresztą wtedy tak wielu, zaczęli w panice opuszczać nasz kraj.
W sklepach, i tak wówczas pustych, zaczęło brakować podstawowych towarów, nie tylko spożywczych. Nieustanne wyłączanie prądu, opóźnienia w dostawach, absencja w pracy, wywołana trudnościami komunikacyjnymi bądź rzucaniem pracowników „na front walki z zimą”, okazały się przyczynami olbrzymich strat w gospodarce. Nie było gałęzi produkcji, która nie ucierpiałaby w początkach roku. Spadki sięgające 80 proc. okazały się praktycznie nie do odrobienia. W styczniu Pollena Lechia nie wyprodukowała mydeł toaletowych, zalegała z dostawą 200 tys. tubek pasty do zębów. W sklepach zabrakło pasty do butów, spodni i spódnic. Tragiczna sytuacja panowała w przemyśle farmaceutycznym. Brakowało: antybiotyków, takich jak penicylina, streptomycyna, witamin, jak C, B6, preparatów wapniowych, leków przeciwuczuleniowych, przeciwastmatycznych, nasennych i psychotropowych.
Ucierpiało także rolnictwo. W niedogrzanych budynkach gospodarskich, wylęgarniach i fermach drobiu tysiącami padały zwierzęta. Olbrzymie straty poniosła produkcja szklarniowa. Spadła mleczność krów, co skutkowało niedostatkami masła, śmietany i serów. Świński dołek zaczął przypominać lej po bombie. W 1979 r., po raz pierwszy w powojennej historii Polski, dochód narodowy był niższy niż w roku poprzednim: wedle oficjalnych danych o 2,3 proc.
Nie pozostało to bez wpływu na nastroje społeczne. Już w pierwszych dniach stycznia, jak czytamy w „Informacjach” KC PZPR: „Instancje partyjne otrzymują wiele telefonów z zapytaniem o przyczyny zaistniałej sytuacji. Wiele wypowiedzi jest agresywnych, szkalujących partię. Często krytykuje się »ryzykowną politykę gospodarczą«, »pracę bez niezbędnych zapasów«, niedowład organizacyjny. Nierzadko występują opinie, że ogłoszenie stanu klęski żywiołowej ma ukryć »bałagan w gospodarce« i rozgrzeszyć odpowiedzialnych za to ludzi”.
O nie najlepszych nastrojach partia mogła się przekonać również z listów, jakie do niej napływały. Autor jednego z wielu pisał: „Ja oraz wszyscy moi znajomi z miejsca zamieszkania i pracy stan ten potraktowaliśmy jako szczyt bałaganu i braku poczucia odpowiedzialności kierowniczej kadry administracji gospodarczej za interes społeczny i losy kraju”.
Charakterystyczne, że ówczesna nerwowość nie ustępowała wraz z odwilżą. 15 lutego nastąpił wybuch w warszawskiej rotundzie PKO. Zginęło 49 osób. Wybuch spowodowany był ulatnianiem się gazu – konsekwencją, prawdopodobnie, uszkodzenia przez mrozy gazociągu. Mówili o tym wszyscy. Tydzień później miała miejsce agresja chińska na Wietnam, co na chwilę stało się głównym tematem rozmów Polaków. W marcu do Polski przyjechał „uzdrowiciel i cudotwórca” Clive Harris. Przyjmował chorych w kościołach. Mobilizacja służby kościelnej i zorganizowanie przez nią sprawnego obsługiwania ludzi okazały się próbą generalną przed wizytą papieża.
Zima stulecia miała jednak i dobre strony. Zimne kaloryfery, wyłączenia prądu i trudności zmuszały ludzi do zachowań wspólnotowych, rzec można solidarnościowych, obok i mimo władzy. Podczas korytarzowych spotkań i odwiedzin, by pożyczyć świeczkę czy baterię do latarki, ludzie poznawali się, wymieniali poglądy, wyrzekali na partię. Podobnie jak w serialu „Alternatywy 4” zima okazała się katalizatorem buntu. W Radomiu i Giżycku Służba Bezpieczeństwa odnotowała hasła: „Wolności i mięsa”, „Chcemy ciepła i światła”.
Tamta zima miała jeszcze jedną konsekwencję. W 1979 r. urodziło się o 35 tys. dzieci więcej niż średnio w pięciu poprzednich latach. W 1980 r. – o 40 tys. Ciekawe, ilu młodych ojców, zdesperowanych brakiem Bebika, zastrajkowało w sierpniu 1980 r.