Sztych nosi nazwę: Od ucha tnij! Uderzenie wykonuje się tak: najpierw zamach, właśnie od ucha, bo to cios atakujący, pracuje całe ramię, nie tylko nadgarstek. Potem wybiera się cel. I płata szablą zgodnie z kierunkiem jazdy, żeby konia własnego nie drasnąć. Nazwa sztychu ma w tym szczególnym przypadku podwójne znaczenie: cięcie wyprowadza się od ucha i na uchu przeciwnika kończy. Chodzi bowiem o odrąbanie mu go. Reszta ciała ma pozostać nieuszkodzona. – W kampanii wrześniowej 1939 r. szwadron jazdy tatarskiej pod dowództwem rotmistrza Jeljaszewicza nasiekał szablami dwa furażowe kosze uszu żołnierzy niemieckich – mówi pisarz Włodzimierz Paźniewski. W takich koszach woziło się chleb dla całego pułku. Mogły pomieścić i kilka tysięcy małżowin tym sposobem ugarnierowanych w makabryczną mizerię.
O zdarzeniu tym rotmistrz opowiedział Paźniewskiemu przed śmiercią. Zmarł w 1978 r. Wiedział, że rozmawia z synem kawalerzysty, namiętnie piszącym eseje historyczne. Dlatego od razu uprzedził, że inne źródła o tym fakcie milczą. Dla strony niemieckiej nie za bardzo czym było się chwalić. Tatarzy zaś zdawali sobie sprawę, że ich działanie pozostawało w niezgodzie z regulaminem walki polskich sił zbrojnych. Paragraf 266 dotyczący szarży („Regulamin kawalerii”, t. 2, cz. I „Musztra oddziałowa”, Warszawa 1938) tak opisuje jej przebieg: „Gdy pluton dojdzie do miejsca, skąd ma wykonać natarcie, dowódca plutonu daje komendę: »pluton do natarcia [chód] – marsz«; jeźdźcy ruszają chodem nakazanym, mając lance na udo i szable do boju. Zbliżając się na odległość około 200 metrów od przeciwnika, dowódca plutonu daje komendę: »Pluton – marsz–marsz«; na tę komendę jeźdźcy, biorąc lance do boju, z okrzykiem hura rzucają się cwałem na przeciwnika”. Należy go „zniszczyć” lub „rozpoznać” – stanowił regulamin: oto cel działań zaczepnych. A nie upokorzyć poprzez obcięcie uszu i zmuszenie do zbierania ich z pola walki.
Szarże ułańskie
Rzeczywiście, źródła o natarciu Jeljaszewicza milczą. Nie wzmiankuje o nim w swoich wspomnieniach ppłk dypl. Józef Szostak, dowódca 13 Pułku Ułanów Wileńskich (proporczyk różowy z wąskim chabrowym paskiem pośrodku, czapki rogatywki, otok różowy, żurawiejka, czyli żartobliwy kuplet układany dla poszczególnych pułków kawalerii: „A trzynasty, ten różowy,/To naprawdę pułk bojowy./Z przodu księżyc, z tyłu gwiazda,/To nasza tatarska jazda”), w którego składzie znajdował się słynny szwadron.
Literatura przedmiotu jest w jednym punkcie zgodna: we wrześniu 1939 r. wykonano sześć szarż kawaleryjskich.
Pierwszą zapisano pod datą 1 września pod Krojantami. Oficer łącznikowy porucznik Grzegorz Cydzik zameldował się pułkownikowi Kazimierzowi Mastalerzowi, dowódcy 18 Pułku Ułanów Pomorskich (proporczyk w pasy biało-chabrowe z wąskim szkarłatnym paskiem pośrodku, czapki rogatywki, otok chabrowy, żurawiejka: „Mają dupy jak z mosiądza/To ułani są z Grudziądza”), i przekazał mu rozkaz: rozpoznać kolumnę niemiecką posuwającą się na Krojanty i opóźnić jej działanie. Cezary Leżeński w książce „Zostały tylko ślady podków...” przytacza taki oto dialog między wymienionymi oficerami: „– Pan pułkownik będzie chyba nacierał w szyku pieszym? – W pytaniu kryje się zarazem rada i niepokój. (...) – Nie będzie mnie pan, poruczniku, uczył, jak się wykonuje niewykonalne rozkazy. (...) Siadać na koń, marsz szykiem ubezpieczonym!”. Podobnie jak ta, pozostałe szarże podejmowane były również w sytuacjach beznadziejnych.
11 września 11 Pułk Ułanów Legionowych (proporczyk amarantowy z wąskim białym paskiem pośrodku, czapki rogatywki, otok biały, żurawiejka: „Pół cywilny, pół wojskowy/Jedenasty legionowy”) szarżuje na Kałuszyn.
13 września 27 Pułk Ułanów (im. króla Stefana Batorego, proporczyk biało-żółty z wąskim paskiem biało-granatowym pośrodku, czapki rogatywki, otok żółty, żurawiejka: „Lejbgwardziści, donżuani/To nieświescy są ułani”) na Maliszew w rejonie Mińska Mazowieckiego.
19 września czwartą, najsłynniejszą, szarżę pod Wólką Węglową koło Warszawy wykonuje 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich (proporczyk żółty z wąskim białym paskiem pośrodku, czapki rogatywki, otok żółty, żurawiejka: „Hej, dziewczęta, w górę kiecki!/Jedzie ułan jazłowiecki”).
23 września 26 Pułk Ułanów Wielkopolskich (proporczyk różowo-biały z wąskim chabrowym paskiem pośrodku, czapki rogatywki, otok różowy, żurawiejka: „Gdzie koń chudy, ułan tłusty,/To jest pułk dwudziesty szósty”) szarżuje pod Krasnobrodem.
26 września ponownie „lejbgwardziści” z 27 Pułku Ułanów wykonują w rejonie Lubaczowa ostatnią w tej kampanii szarżę kawaleryjską.
To tatarska byłaby siódma. Pod względem liczby zdarzeń, albowiem kolejności nie sposób dziś ustalić. Z przebiegu działań pułku Szostaka trzeba by lokować ją między pierwszą a czwartą. Mogło do niej dojść w rejonie środkowej Wisły pod Maciejowicami (tradycyjne miejsce otrzymywania przez nas batów).
Ostatni buńczuk
Tak czy owak, stanowiłaby akord zamykający symbolicznie dzieje polskich Tatarów jako odrębnej społeczności (patrz także ramka „Tatarzy” s. 6 i 7). Plemienia, którego tożsamość narodowa była związana z działalnością militarną, realizowała się w sztuce wojennej, w bitwie, w natarciu. Odrodzona Rzeczpospolita stanowiła końcową część tej symfonii, zapoczątkowanej przez rozpad Złotej Ordy pod koniec XIV w. i powstanie trzech rywalizujących ze sobą chanatów: krymskiego, kazańskiego i astrachańskiego. Przypomnijmy, że wtedy ogromne rzesze Tatarów zmuszone zostały do emigracji, m.in. na Litwę wielkiego księcia Witolda. Władca ten snuł plany mocarstwowe, udaremnione dopiero klęską nad wodami Worksli w 1399 r., i Tatarzy mieli mu w tym pomóc.
Ich czambuły brały udział u boku wojsk polskich we wszystkich ważnych bitwach toczonych przez Rzeczpospolitą. Zdrady, takie jak ta w 1672 r., kiedy kamieńscy lipkowie i czeremisi przeszli na stronę turecką, zdarzały się tylko wtedy, kiedy Polacy notorycznie nie wypłacali zaległego żołdu. W okresie najliczniejszego osadnictwa ludności tatarskiej na dawnych ziemiach polsko-litewskich społeczność ta potrafiła wystawić i wyekwipować piętnaście chorągwi. (Do końca XVI w. chorągiew liczyła do 500 jeźdźców, potem ok. 200).
W II Rzeczpospolitej stać ją było już tylko na pułk, i to nie w pełni obsadzony żołnierzami tej nacji. Początkowo utworzono jeden szwadron (w kawalerii odpowiednik kompanii) złożony po części z ochotników, albowiem w czasie pierwszej wojny światowej ludność wsi i osad muzułmańskich uległa rozproszeniu, a mężczyzn wcielono do armii rosyjskiej. W lipcu 1919 r. sformowano trzy szwadrony liniowe, szwadron karabinów maszynowych oraz dywizjon techniczny. 3 lutego 1920 r. rozkazem naczelnika Józefa Piłsudskiego jednostce nadano nazwę Tatarski Pułk Ułanów imienia płk. Mustafy Achmatowicza (dowódca tatarski z czasów insurekcji kościuszkowskiej). Oddział ten w wojnie posko-bolszewickiej całkiem się wykrwawił i został rozwiązany.
Część jego żołnierzy weszła w skład 13 Pułku Ułanów Wileńskich. Pod koniec lat trzydziestych reprezentacja Tatarów wystąpiła z prośbą do prezydenta RP o stworzenie od nowa własnej jednostki w wojsku polskim. Minister spraw wojskowych rozkazem z dnia 9 czerwca 1936 r. nadał 1 szwadronowi 13 Pułku Ułanów Wileńskich nazwę tatarski, a w dniu święta pułkowego 25 lipca 1937 r. wręczono temu pododdziałowi buńczuk, wykonany według tradycyjnego wzoru. I to pod nim właśnie, pod ostatnim buńczukiem tatarskim, rotmistrz Jeljaszewicz poprowadził szwadron do szarży.
Rotmistrz fundamentalista
Zgodnie z przysłowiem: „Koń bez uzdy, Tatar przez Podole, pigułki przez brzuch nie przejdą bez szkody” – naród to porywczy. Słynący z tego, że i u wrogów, i u sprzymierzeńców brał jasyr i dobytek, łupił wsie i miasta, palił domy i osiedla, mężczyzn wycinał do nogi, jeśli nie spodziewał się dostać za nich wysokiego okupu, kobiety gwałcił. Podsumowując: mordował, grabił i brzydko swawolił. Ale jednego nie robił – nie kłamał.
Byłoby to niezgodne z jego ethosem rozumianym zarówno w sensie potocznym jako etyka, jak i w sensie nadanym temu słowu przez Marię Ossowską w rozprawie „Ethos rycerski i jego odmiany”, a oznaczającym styl życia jakiejś społeczności. Rotmistrz Aleksander „Sasza” Jeljaszewicz (1902–1978), który w październiku 1938 r. objął dowództwo szwadronu jazdy tatarskiej 13 Pułku Ułanów Wileńskich, należał do ortodoksyjnego skrzydła mniejszości muzułmańskiej w II RP i z tej choćby racji starał się uchodzić za autorytet dla wszystkich swoich ziomków.
W numerze trzecim „Życia Tatarskiego” z 1939 r. redaktor naczelny Stefan Tuhan-Baranowski zamieścił artykuł pt. „Jeszcze o rozwodach”. Było to podsumowanie obszernej dyskusji, jaka od dłuższego czasu toczyła się na łamach tego czasopisma wokół problemu kojarzenia małżeństw. Odwieczny dylemat każdej mniejszości narodowej. Tatarów było w Polsce wówczas sześć tysięcy i debata związana z tą sprawą podzieliła ich społeczność na dwa obozy. Pierwszy grupował zwolenników kurczowego trzymania się razem poprzez zawieranie małżeństw wyłącznie między sobą; wychowania w świadomości, że dla osiągnięcia swego przeznaczenia muzułmanie polscy muszą zamknąć się we własnym gronie i tępić dezerterów, piętnując najmniejsze przejawy odszczepieństwa. Do drugiego należeli Tatarzy dopuszczający małżeństwa mieszane, czyli w gruncie rzeczy propagatorzy asymilacji. Artykuł Tuhan-Baranowskiego popierał argumentację liberałów. Zresztą znajdowali się oni w większości.
Na te enuncjacje gwałtownie odpowiedział rotmistrz, a jego wypowiedź ukazała się w kolejnym numerze czasopisma z następującym komentarzem: „Wpłynął do redakcji list p. Jeljaszewicza, który umieszczamy bez skrótów. Cały przesiąknięty jest takim średniowieczem, niezgodny z postępem czasu, fanatyczny, że prowadzić jakąkolwiek dyskusję nie sposób”.
Rotmistrz rzeczywiście należał pod tym względem do fundamentalistów. Jak każdy pobożny muzułmanin, modlił się pięć razy dziennie, wykonując gorliwie wszystkie czynności przepisane przez Koran, czyli konieczne, zwane farzowymi, jak i inne zalecane przez Proroka, które noszą nazwę sunnickich. Pierwszą modlitwę, poranną – sabach, odmawiał między świtem a wschodem słońca. Z czterech pokłonów, z których dwa są sunnickie, a dwa farzowe, wykonywał wszystkie cztery. Druga modlitwa – eule – przypadała w południe. Na cztery pokłony farzowe i sześć sunnickich Jeljaszewicz, rzecz jasna, wykłaniał dziesięć. Trzecia – ekindie – między południem a słońcem zachodzącym, wymagała ośmiu pokłonów, czterech sunnickich i czterech farzowych. Słynny kawalerzysta giął plecy ośmiokrotnie. Czwartą – achszam – odmawiał po zachodzie słońca. Tu nakazanych było pięć pokłonów: trzy farzowe i dwa sunnickie, a zatem wykonywał pięć pochyleń. Półtorej godziny po zachodzie słońca przypadała modlitwa piąta i ostatnia – jetcy. Nakazano w niej tylko cztery pokłony farzowe i dziewięć sunnickich. Oczywiście nasz absolwent szkoły kawalerii w Grudziądzu walił czołem w podłogę pełne trzynaście razy.
Trzy grzechy główne
Mniej ortodoksyjnie podchodził do sprawy posiłków. Bywało, opychał się schabowym z kapustą bez zbytnich wyrzutów sumienia. A religia mahometańska, jak wiadomo, zakazuje spożywania mięsa wieprzowego. Za życia rotmistrza nie ukazała się jeszcze książka Harrisa Marvina „Krowy, świnie, wojny i czarownice”, z której mógłby się dowiedzieć, że tabu żywieniowe są ściśle związane z obszarem zamieszkiwanym przez daną społeczność, a motywacje przepisów w tym zakresie mają charakter ekonomiczny. Islam wywodzi się z terenów suchych, hodowla zaś trzody chlewnej w tamtych temperaturach wymagałaby ogromnej ilości wody. Najlepszym zatem rozwiązaniem było wprowadzenie sakralnie usankcjonowanej prohibicji na ten rodzaj mięsiwa.
Rotmistrz mógł, jak się zdaje, tak to nawet tłumaczyć. Polska leży w innej strefie klimatycznej, o odmiennej kulturze, obyczaju, sztuce kulinarnej itd. Należy się więc przystosować. Gorzej, że nie przestrzegał najważniejszego ze wskazań swojego wyznania, niezwiązanego z szerokością geograficzną. Pił mianowicie alkohol! Kamuflując tę czynność końskim mlekiem, nie spożywał bowiem gorzałki pod postacią monopolową, lecz kumys chrzczony spirytusem. – Nalał mi pół szklanki białego nektaru – mówi Paźniewski – a potem szepcząc: Doleję ci kapkę, uzupełnił czystym rektyfikatem, aż po menisk wypukły. Zasady i obrzędy islamu wyłożone w Kitabach i Chamaiłach, na użytek Tatarów osiadłych na kresach dawnej Rzeczpospolitej, tłumaczone z języka dżagatajskiego i staroosmańskiego na polski i białoruski, piętnują takie zachowania. W jednym z nich znajdujemy opowieść o Abidzie (abid to po arabsku pobożny).
„Byw jeden bohomolec nienawczony, imia jamu było Abid, iszow on do mieczetu mima karczmy darohaju. Była karczmarka i swajoj dziewce kazała jaho zaklikać. Skoro toj Abid uwajszow, zaras dźwiery zaczyniła. A w toj karczmarki adno dzicia było. Karczmarka mówiła: «Ej, Abid, nie wypuszcze ciebie. Kali ty adzin kufiel harełki nie wypijesz, abo za mnoju dobruju wolu nie uczynisz, abo majo dzicia nie zabijesz, kali miży tych reczej troch adno szto nie wczynisz, to ja ciebie nie puszczu – gwałt – zakryczu, skażu – hety Abid minie zgwałciw«. Abid tyje słowa uczuwszy, poczuw myślić: »Z joju błud uczynić, trudno do mieczeta ici, dzicia niewinne zabić! Wolej adzin kufiel harełki wypić i pajci ad jije«. Jak jon kufiel harełki wypiw i upiwsia, potym i druhi wypiw i horej upiwsia. I z karczmarkaju wolu uczyniw i jeszcze dzicia jije zabiw. O tych pryczyn karczma dom szajtański nieczysty, usim hrechom haława. Musiulmanie! Słuchajcie, nie czynicie tych hrechow, pomietajcie na sudny dzień i szto majecie pomierci”.
Co się tłumaczy na współczesny polski: „Był pewien człowiek bogobojny, nieuczony, imieniem Abid. Szedł do meczetu drogą obok karczmy. Karczmarka kazała go zatrzymać służącej. Kiedy Abid wszedł, zaraz zamknęła drzwi na klucz. Karczmarka miała dziecko. Powiedziała: »Ech, Abid, nie wypuszczę cię, dopóki szklanki wódki nie wypijesz albo ze mną nie poswawolisz, albo mojego dziecka nie zabijesz. Jeśli jednej z tych trzech rzeczy nie zrobisz, nie puszczę cię; będę krzyczeć: Gwałtu!, powiem wszystkim: Abid mnie zgwałcił«. Usłyszawszy te słowa, Abid zaczął myśleć: »Po rozpuście z nią trudno będzie iść do meczetu [po czymś takim należałoby przynajmniej ponownie wziąć guśl, czyli dokonać rytualnej ablucji całego ciała – przyp. W. P.], dziecko niewinne zabić! Lepiej szklankę wódki wypić i iść od niej. Kiedy szklankę wódki wypił i upił się, wypił drugą i upił się jeszcze bardziej. I z karczmarką poswawolił, i jeszcze dziecko jej zabił. Z tej racji karczma to dom szatański, nieczysty, wszelkich grzechów przyczyna. Muzułmanie! Słuchajcie, nie popełniajcie tych grzechów, pamiętajcie o sądnym dniu i o tym, że macie pomrzeć”.
Przypowieść ta tłumaczy precyzyjnie, nie pozostawiając w tym względzie najmniejszych wątpliwości, że z trzech grzechów głównych w islamie: pijaństwa, cudzołóstwa i zabójstwa, najgorsze jest pijaństwo, ponieważ w prostej drodze prowadzi do dwóch pozostałych. Jak więc było możliwe, że rotmistrz Jeljaszewicz, miał się za dobrego muzułmanina, świecącego innym przykładem?
Tatar na koniu
Dlatego, że był to polski muzułmanin – można odpowiedzieć na pół żartobliwie. Polska obyczajowość, zwłaszcza za czasów saskich (jedz, pij i popuszczaj pasa), wpływała na Tatarów asymilująco. Niektóre jednak elementy stylu życia pozostały niezmienne. Na przykład stosunek do konia.
Polak żywi do niego miłość, z tego powodu nie żywi się jego mięsem. Tak zwany „tatar” na polskich stołach to mielona wołowina. Gdyby przyszło nam skosztować tej potrawy w wersji oryginalnej, otrzymywanej z szynki końskiej, towarzyszyłoby temu poczucie wstydu, jakby się jadło przyjaciela. Całą miłość naszą do konia oddaje polskie słowo „cudzidło”. Końcówka dło wskazuje, że wyraz ten oznacza narzędzie lub środek do wykonywania jakiejś czynności. Tak jak mydło jest środkiem do mycia, szydło do szycia, tak cudzidło, czyli zgrzebło, pozwalało uczynić konia cudnym (występował zresztą w polszczyźnie czasownik „cudzić”, czyli upiękniać).
Natomiast stosunek Tatara do konia nie ma charakteru emocjonalnego. Przede wszystkim tatarskie rumaki nie były piękne. Bachmaty, zwane łoszakami, to konie grubopłaskie, na niskich nogach, wytrzymałe w biegu. Współżycie Tatarów z łoszakami polegało na tym, że człowiek, który w jakiś tam sposób dbał o zwierzę, szybko przenoszące go na ogromnych przestrzeniach, brał sobie za to od niego wszystko, czego potrzebował. Tak więc jeździł na nim, pił mleko klaczy, jadł mięso źrebiąt, ubierał się w skóry, mieszkał w namiotach z tej skóry zrobionych, z płatów zrogowaciałego kopyta robił sobie zbroje, ze ścięgien – cięciwy do łuków, z ogonów – buńczuki, czyli bojowe sztandary.
Odmienny był też stosunek do działań zbrojnych. Dla Polaka wojna to stan wyjątkowy, kiedy odkłada się lemiesz i chwyta za szablę, by stanąć w potrzebie. Tak brzmiał zresztą synonim słowa „bitwa”, brało się udział „w potrzebie” wiedeńskiej, warszawskiej, racławickiej.
U Tatarów zaś wojna to stan naturalny. To ich codzienny trud, zwyczajnie mówiąc – praca. Za którą należy się wynagrodzenie. W zwycięstwie pod Grunwaldem znaczący udział miało tysiąc Tatarów pod dowództwem Dżalal Ed-Dina. W bitwie warszawskiej ze Szwedami, rozegranej 29 lipca 1656 r., Tatarzy omalże nie pojmali króla szwedzkiego Karola Gustawa (epizod ten uwiecznił na znajdującym się dziś w Muzeum Wojska Polskiego obrazie Filip Lempke), a wszystko nie dlatego, że pałali szczególną miłością do Rzeczpospolitej, lecz dlatego, że dobrze ich opłacono.
Rotmistrz Samuel Józefowicz ok. 1790 r. tak pisał do przełożonych: „Prześwietna Komisjo Wojsk Obojga Narodów! Lat 46 służbę wojskową nieprzerwanie pełniący i w zagranicznych kompanjach różne plezyry na wojnie otrzymując, nieraz w niewolę wpadałem. Zawsze jednak ku Najjaśniejszym Monarchom i Rzplitej Polskiej pełen życzliwości i wierny byłem, azardując zdrowie i własne życie. W zamiar tedy zasług moich przez zwykłe stopnie awansując, otrzymałem łaskawie sobie powierzoną chorągiew w pułku tym, gdzie od początku służby dopełniam. Ażeby zaś zwierzchność komendy przy powstać mającym awansie przez fortrogi swoje mnie zasłużonego nie pokrzywdziła, ile pragnę, póki sił zdrowia wierną w Ojczyźnie pełnić służbę, poprzedniczą tę moją jak najpokorniejszą zanaszam prośbę i do litościwych Prześwietnej Komisji udaję się względów. Jaśnie Wielmożnych Panów i Najosobliwszych Dobrodziejów najniższy sługa i podnóżek Józefowicz, rotmistrz”.
Postawa nadzwyczaj praktyczna – jak w przypadku stosunku do konia. Lepiej wystąpić z prośbą „poprzedniczą”, czyli uprzedzającą pominięcie w awansie, niż skarżyć się post factum, kiedy już ono nastąpi. Podobna racjonalność cechuje traktowanie przez Tatarów obyczaju, w tym rytuałów nakazanych przepisami religii. Wiele przykładów takiego stanowiska zawiera powieść pt. „Sunetczy-Babaj” napisana po tatarsku przez Ayasa Ishaky’ego, którą przetłumaczył Tadeusz Jan Jędrzejewski, a publikowało w odcinkach „Życie Tatarskie” aż do wybuchu wojny 1939 r.
Ginący ethos
Ukazuje ona dobiegający końca żywot tytułowego bohatera, w osadzie zamieszkanej przez Tatarów gdzieś w Rosji carskiej. Jego imię oznacza starca powołanego do sprawowania obrzezań (sunet to po tatarsku obrzezanie, a babaj – dziadek). Do ważnych postaci należy żona Sunetczy-Babaja, staruszka, którą w młodości on nazwał Giul-Izium-Ebi. Giul, czyli kwiat, izium – winogrona, ebi – babcia. Inna para zamieszkująca świat opisywany przez tę powieść to chazriat, co po tatarsku znaczy imam, duchowny muzułmański, oraz abstaj – żona imama. Czas w tej prozie upływa naprzemiennie, od powszedniej krzątaniny do świątecznego rytuału. Narracja przesycona jest obyczajowym konkretem i gnomiczną retoryką. Bez żadnej przesady można uznać, że to tatarski epos.
Prawdziwa uczta dla etnografa, my natomiast zajmiemy się tylko jednym fragmentem, za to odsłaniającym istotę rzeczy. Atrybutami staruszka wyznaczającymi mu miejsce w jego społeczności są „drzewo heraldyczne Sunetczy-Babaja, które udowodniło jego dziedziczne prawo dokonywania obrzezań, nożyk i buteleczka z proszkiem z próchna drzewnego do zasypywania ranek”. Przechowuje te skarby nasz bohater wraz z Koranem i książeczką do modlitw w najważniejszym miejscu domu, czyli za piecem.
Czym jest owo drzewo heraldyczne? Papierem zwiniętym w rulon, gdzie „po większej ilości ajat [wersetów z Koranu] i salawat [pozdrowień w imię Proroka]” wymienieni zostali wszyscy naznaczeni do odprawiania tego rytuału przodkowie Sunetczy-Babaja w linii prostej, biegnącej począwszy od jego ojca Kurban-kułu, przez dziadka Uras-kułu, aż do Selmana Persa, który był przyjacielem Proroka i jako pierwszy muzułmanin dokonywał obrzezań. Nie będę cytował dwudziestu imion zawartych w tym dokumencie, które podaje narrator powieści. Wspomnę tylko o braku co najmniej trzydziestu, żeby linia była ciągła, albowiem czas pomiędzy połową XIX w., kiedy rozgrywa się akcja, a VI w., kiedy działał Mahomet, wypełniło pięćdziesiąt pokoleń, a nie dwadzieścia. Ponadto dochodzi do rażących pomyłek, kiedy dziadkowie są synami własnych wnuków. Na przykład, chazriat Enefi, jeden z dwunastu imamów u szyitów, żyjący w IX lub X w., występuje jako dziadek chazriata Alego, który był zięciem Proroka, czwartym kalifem, i żył w wieku VII. Ale na to narrator ma przygotowaną epilemę w postaci zarzutu, który sam sobie stawia, żeby z góry go odeprzeć: „Czasy, kiedy zostało sporządzone drzewo heraldyczne Sunetczy-Babaja, nie były jeszcze zepsute. Ludzie ufali jedni drugim, a to, co było napisane, szanowano jak Koran”.
Kolejny atrybut – nożyk. Święte narzędzie krwawego rytu. W islamie przedmiot liturgiczny „przechodził z pokolenia na pokolenie wprost od Selmana Persa, któremu osobiście dał go chazriat Prorok”. Czas obrzezań przypada we wrześniu, wtedy uprawniony do tej czynności człowiek dokonuje ablucji, ostrzy nożyk i przystępuje do dzieła. Gdyby przez trzynaście wieków każdej jesieni ostrzono go, jak to jest nakazane, zostałaby tylko rączka. Nawet jeśli przyjąć, że był wykonany z Bóg wie jakiej stali.
Budowanie w tej powieści ironicznego dystansu wobec sfery sacrum, pełnego życzliwości i ciepła, trąci profanacją, jakkolwiek łatwo dającą się wybaczyć z uwagi na podeszły wiek bohaterów. Matki straszą synów: „Sunetczy-Babaj idzie, to ci oberżnie!”, i wtedy dzieciaki płci męskiej dają nura po komyszach. Ale największe zakłopotanie z punktu widzenia naszej chrześcijańskiej religijności przynosi scena, kiedy Gium-Iziul-Ebi obiera świętym nożykiem kartofle. Staruszek wpada w przepisowy szał, wygania babcię z domu, przywołuje do siebie tłum i szlocha: „Ludzie, oto nożyk Selmana Persa. On uczynił muzułmanami siedemdziesiąt tysięcy ludzi! Ten nożyk! Nóż Tamerlana Świętego...”, i wskazując na swoją żonę palcem, zawodzi: „Tym nożykiem, nożykiem chazriata Selmana Persa ona obiera kartofle!”. Po pokazowej lamentacji następuje powrót obojga małżonków do domu i rozejście się każdego do swoich zajęć.
Ten teatralny gniew pokazuje całą umowność przywiązania Tatarów do ich tradycyjnego stylu życia, obyczaju i restrykcji o charakterze wyznaniowym. Powieść stanowi epopeję folklorystyczną, w której z dobrze udawaną powagą kultywuje się wartości, na co dzień traktowane raczej pobłażliwie. Utwór pod pewnymi względami przypomina „Tewiego mleczarza” Szolema Alejchema. Nie tylko dzięki obrazkom z życia osady zamieszkanej przez ludność niechrześcijańską czy nasycenie oryginalnym kolorytem. Podobieństwo występuje przede wszystkim w rozsadzeniu społecznego stereotypu. W dramacie Alejchema intryga pięciokrotnie zawiązuje się wokół planów matrymonialnych córek tytułowego bohatera, a ma ich na wydaniu pięć, i za każdym razem prowadzi do rozstrzygnięcia przeciwnego obyczajom. Miłość ojcowska opiera się tradycji unieszczęśliwiania dzieci przez aranżowanie małżeństwa. Tewie nie chce korzystać z przywileju narzucania im partnerów. Afekty dziewcząt do ich wybranków zostają ocalone przez głębokie uczucie ojca, miłość triumfuje, panny dostają to, czego pragnęły całym sercem, każda poślubia ukochanego mężczyznę.
Świętość władzy ojcowskiej w „Tewie mleczarzu” potraktowana została z takim samym przymrużeniem oka jak świętość nożyka Selmana Persa w powieści „Sunetczy-Babaj”. Oba dzieła opisują bowiem świat ginącej kultury, ginącej wspólnoty, ginącego ethosu. Osada tatarska wyczarowana przez narrację Ishaky’ego już nie istnieje. Mogły to być Łostaje w powiecie oszmiańskim, między Wilnem a Smoleńskiem, siedem kilometrów od historycznego miasta Krewa. Nazwa, jak głosi legenda, nadana została przez jednego z książąt litewskich, który po obfitym polowaniu na łosie miejsce to kazał nazwać „Łoś staje”, czyli Łostaje. Znajdowały się tu majątki rodzin tatarskich, takich jak Kryczyńscy, Achmatowicze, Talkowscy, Sulkiewicze, Jabłońscy, Koryccy, Połtorzyccy, Gembiccy, Szczuccy, Abramowicze, Aleksandrowicze. Na szczególną uwagę zasługuje folwark Bohdana Achmatowicza Kąty, nie darmo zwany Wersalem Łostajskim. Niewiele ustępowały mu Oboziszcza Leona Kryczyńskiego, Bergaliszki Leona Achmatowicza, Rowy Marii Kryczyńskiej czy Szałkowszczyzna Talkowskich.
Redakcja zasłużonego dla tej mniejszości narodowej czasopisma w numerze drugim z 1938 r. zwróciła się z takim oto apelem: „Jeżeli ktokolwiek z czytelników »Życia Tatarskiego« będzie w Łostajach, to niech wstąpi na miziar [cmentarz] Łostajski, a tam znajdzie, idąc dróżką, prowadzącą dookoła cmentarza, pewne miejsce, stoi tam ławeczka pod sosnami, a stamtąd będzie roztaczał się nadzwyczaj piękny widok. Dookoła jak sięgniesz wzrokiem wznoszą się wzgórza porośnięte lasami, a między nimi dolina o obfitej bujnej trawie, przez którą płynie Łostajka w zakrętach, z brzegami czasem łagodnymi, a czasem stromo spadającymi, płynie tworząc czystą, źródlaną wodę, żywiąc pstrągi i szczupaki, szemrząc po kamuszkach setki tysięcy lat wciąż tak samo i tak samo”.
Czytelniku również tych łamów, proszę – wstąp.
Wojciech Pogonowski