Jak fører z Führerem
Vidkun Quisling chciał ocalić Norwegię, stał się symbolem zdrady
Nasi sensaci dziejów XX w. twierdzą, że w 1939 r. Polska powinna była pójść z Hitlerem. Nie byłoby paktu Ribbentrop-Mołotow ani anglosaskiej zdrady. A gdyby Hitler ruszył na ZSRR i zaczął przegrywać, to wystarczyłoby zmienić front jak Włochy w 1943 r. Była nawet na rynku taka polityczna fantazja, w której polscy lotnicy najpierw bombardowali Londyn i Moskwę, a potem wraz ze spiskowcami z Luftwaffe niemiecką bombą atomową sprzątnęli Hitlera i kolaboranckie rządy.
Takie bajki to dość lichy plaster na wojenną traumę. Polska w 1939 r. była krajem biednym, z technicznie słabą armią i zbrojeniówką zależną od zagranicznych dostaw. Podobnie jak Węgry, Rumunia, a także Włochy byłaby jedynie klientem Rzeszy. A upokorzony ustępstwami w gdańskim korytarzu rząd polskich Quislingów znalazłby się pod naporem prawicy dążącej do narodowej rewolucji na wzór rumuńskiej Żelaznej Gwardii czy węgierskich Strzałokrzyżowców. Właśnie norweski przykład pokazuje, jak słaba w kraju i za granicą była pozycja kolaborantów udających wodzów narodu.
Vidkun Quisling był ideowym wagabundą. Ten syn prowincjonalnego pastora miał 18 lat, gdy Norwegia w 1905 r. stała się niezależnym królestwem. Wahał się między teologią i medycyną, ale na fali patriotycznego uniesienia wybrał szkołę wojskową. Wśród miastowych uchodził za ponuraka, a jego wiejski akcent budził wzgardę. W wieku 30 lat był kapitanem sztabu generalnego. Potem radcą ambasady w Helsinkach i współpracownikiem słynnego polarnika Fridtjofa Nansena w jego programie pomocy Ligi Narodów dla bolszewickiej Rosji. W Moskwie sympatyzował z bolszewickim eksperymentem. Ożenił się z Rosjanką i obłowił, skupując obrazy i antyki po wywłaszczonej rosyjskiej szlachcie.
Po powrocie do Norwegii radykalnie zmienił poglądy. Jego artykuły „Rosja a my” stały się wydarzeniem.