Korfanty Piłsudskiemu się nie kłaniał. Czy 85 lat temu został otruty przez polityków sanacji?
Wojciech Korfanty zmarł 17 sierpnia 1939 r., tuż przed agresją hitlerowskich Niemiec. Miał 66 lat. Był dyktatorem trzeciego powstania śląskiego, które wprowadziło do marnej wiejskiej Polski kawałek najbardziej uprzemysłowionego regionu Europy. Przed jego wybuchem był komisarzem plebiscytowym na Górnym Śląsku, wcześniej jednym z przywódców zwycięskiego powstania wielkopolskiego i członkiem jego Narodowej Rady Ludowej.
Po latach zaliczony został, choć nie bez problemów, do grona ojców założycieli II RP: obok Romana Dmowskiego, Ignacego Paderewskiego, Józefa Piłsudskiego i Wincentego Witosa. Ale był też jednym z tych, którym sanacyjna Polska najbardziej poniewierała: więziła w Twierdzy Brzeskiej, zmusiła do emigracji, a po powrocie, tuż przed wojną, zamknęła w Pawiaku, z którego wywlókł się śmiertelnie chory. Być może także podtruty arszenikiem.
Dla Piłsudskiego i później dla całego obozu sanacyjnego był jednym z największych wrogów na politycznej scenie. Choćby dlatego, że ich intelektualnie obnażał i ośmieszał. Naszym polskim „szlachciurom” bardzo, ale to bardzo się nie podobało.
Tylko czy fanatycznie zakochani w micie Marszałka sanacyjni politycy, rodem z Legionów, z premierem Felicjanem Sławojem Składkowskim na czele, zdolni by byli do wyrafinowanego morderstwa? Nasączenia trucizną mieszkania lub ścian więziennych cel kojarzonego wcześniej z paskudnymi metodami Stalina i jego ulubionym sposobem „naturalnego” pozbywania się konkurentów?
Tak mu Polska zapłaciła
Korfanty wyszedł z więzienia 20 lipca 1939 r. w bardzo kiepskim stanie zdrowia. Prawie krytycznym. Mówiło się nawet, że władze go zwalniają, aby nie mieć na sumieniu śmierci na Pawiaku. Zamieszkał w Hotelu Europejskim. Z Krakowa przyjechał znajomy lekarz Tadeusz Tempka. Po pierwszym badaniu padło podejrzenie o raka wątroby. W hotelu odwiedził go Juliusz Żuławski (poeta, tłumacz, taternik, przyjaciel z Zakopanego), który usłyszał i zanotował szept Korfantego: „No i widzi pan, jak mi Polska zapłaciła”. Wkrótce przewieziony został do szpitala św. Józefa przy ul. Hożej. Operował go 11 sierpnia płk dr Bolesław Szarecki, asystował dr Teofil Golus, szwagier Korfantego.
W ich opinii owrzodzenia wątroby były typowym objawem zatrucia arszenikiem. Doktor Szarecki, już w randze generała – był później Naczelnym Chirurgiem i Inspektorem Szpitalnictwa w armii gen. Władysława Andersa – o swoich podejrzeniach otrucia powiadomił premiera Władysława Sikorskiego. Sprawą zajmował się londyński rząd, ale przycichła wraz z katastrową na Gibraltarze (lipiec 1943) i końcem rozliczeń sanacyjnych polityków za wrześniową wojenną klęskę.
Korfanty nie pasował do ustroju
Korfantego zaczęto wyciągać z historyczno-politycznego zapomnienia dopiero po 1989 r. w publikacjach związanych z jego rolą w plebiscycie i trzecim powstaniu śląskim. Polska Ludowa nie chciała wskrzeszać go z niebytu, choć był w kontrze do sanacyjnej Polski, no i miał świetne robotnicze korzenie. Pochodził z górniczej rodziny. Ale jako działacz chrześcijańskiej demokracji z poglądami, które oscylowały między chadecją a endecją, nie pasował do ustroju. Do tego był polskim posłem do przedwojennego Reichstagu i pruskiego Landtagu. A to się w peerelowskich głowach nie mieściło. Wreszcie reprezentował przedwojenny porządek państwa polskiego – choć daleki od demokracji, co czuł na własnej skórze – a to już było wystarczające polityczne faux pas. W Katowicach i na Śląsku odebrano mu prawo nawet do imienia małej uliczki.
Ale wszystko, co wcześniej napisano o Korfantym, oddawało jego wielkość i zasługi w tworzeniu zrębów niepodległości. Choćby udział we władzach zwycięskiego powstania wielkopolskiego pod koniec 1918 r., zapał budzenia polskiego ducha na Śląsku, kierowanie akcją plebiscytową i wreszcie w dowodzeniu powstaniem. Zwycięskim politycznie.
Ten sukces dał rolniczej Polsce przemysłową część Górnego Śląska, ekonomiczną potęgę na skalę Europy, bez której przedwojenny kraj byłby tylko tęsknie zamglonym „czarem Polesia”. Ale tuż po tych wydarzeniach, zrazu subtelnie, a po kilku latach sanacyjnej Polski coraz bardziej bezpardonowo, zaczęto Korfantego z szat tej wiktorii obdzierać. I pomrukiwać coraz głośniej, że gdyby nie on, to w walce o Śląsk udałoby się osiągnąć dużo więcej. Mielibyśmy Oppeln (Opole), Neisse (Nysa), a może nawet sam Breslau (Wrocław), które z Polską nie miały od wieków nic wspólnego. Takie były zakusy na gruzach pokonanych Niemiec.
Chłonął polskie dzieje
Wojciech Korfanty. Rocznik 1873, syn górnika z kopalni w Sadzawce (obecnie Siemianowice Śląskie). Jego korzenie sięgały prawdopodobnie średniowiecznej Wenecji. Niemiecka oświata dawała na tym śląskim skrawku możliwości wszechstronnego wykształcenia, które świetnie wykorzystywał. Prawie jak burza przeszedł przez wszystkie szkoły i w 1895 r. został studentem politechniki w Charlottenburgu, jednej z dzielnic Berlina.
Prawie jak burza, bo wcześniej relegowano go z klasy maturalnej za wyrażenie niepochlebnej oceny kanclerza Ottona von Bismarcka. Z tą przeszkodą uporał się szybko jako ekstern i rok później przeniósł się na Królewski Uniwersytet we Wrocławiu, gdzie zgłębiał tajniki filozofii, prawa i ekonomii – końcowe semestry zaliczał w Berlinie.
Przemierzając tę edukacyjną drogę, zbliżał się do każdej organizacji, której bliska była polskość. Która miała polską duszę, jak on. Wszak tej polskości uczył się w górniczym domu. Na początku z „Żywotów świętych” Piotra Skargi. Bo ten młody człowiek z gminu chłonął polskie dzieje i język z własnej nieprzymuszonej woli, a właściwie przymuszonej imperatywem. Imperatyw ten wiązał go z nieistniejącą Polską namiętnie i bezgranicznie, co czasem doprowadzało do skrajnych sytuacji, nawet do procesów. Bywało, że z inicjatywy zakochanego w Polsce powoda na wokandzie stawał spór, czyja żona sprawniej posługuje się językiem ojczystym – pani Elżbieta Korfantowa czy jakaś inna żona, choćby jednego z wielkich śląskich przedsiębiorców. Być może nawet obie panie nie miały zielonego pojęcia, że stały się kośćmi niezgody.
Bo jak to często w młodym wieku bywa, zarozumiałość i zadufanie Korfantego szły w parze z ambicjami i nonszalancją, jak choćby w aferze ze wspomnianą żoną, a wcześniej narzeczoną Elżbietą Szprott, ekspedientką jednego z bytomskich domów towarowych. Bo niby jak: tu polski i górnośląski bohater, wschodząca na politycznym firmamencie gwiazda, a tu zwykła sprzedawczyni? Ale po kolei.
Męczennik sprawy narodowej. Prawie
W 1901 r. w Poznaniu ukazał się „Górnoślązak”, dziennik, którego redaktorem naczelnym został właśnie Korfanty. Był już członkiem Ligii Narodowej, tajnej trójzaborowej organizacji ruchu narodowo-demokratycznego, i z tej racji blisko współpracował z Romanem Dmowskim. Na łamach Korfanty opublikował wówczas dwa artykuły: „Do Niemców” i „Do moich braci Górnoślązaków”, które w ocenie pruskiej policji miały godzić w politykę II Rzeszy. „Górnoślązaka” zawieszono, a naczelny wylądował za kratami. Za podburzanie do nienawiści narodowej poznański sąd skazał go na cztery miesiące więzienia bez prawa zwolnienia za kaucją. I tyle odsiedział. We Wronkach, ciężkim więzieniu.
Po wyjściu zza krat przeniósł redakcję do Katowic. Przez żywioł polski i górnośląski witany był jak bohater, żeby nie powiedzieć: męczennik sprawy narodowej. Zasypany najróżniejszymi propozycjami aktywności organizacyjnej, uczestniczył w wielu, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, eventach. We wrześniu 1902 r. w Katowicach, podczas spotkania, które reaktywowało zawieszone od pięciu lat Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, większością głosów wybrano go na prezesa.
Z biegiem lat młodzież sokolska nabierała walecznych szlifów, brała aktywny udział w organizacji plebiscytu i wyróżniała się czynnym zaangażowaniem w walkach powstańczych. Członkowie „Sokoła” zasilili w 1919 Polską Organizację Wojskową Górnego Śląska, a rok później Korfanty został zaproszony na I Zlot Sokolstwa Polskiego w Warszawie jako gość honorowy.
Nie taki nasz Wojtek
Wróćmy do narzeczonej i mezaliansu. Zaczęło się od kłopotów z terminem ślubu w kościele pod wezwaniem Świętej Trójcy w Bytomiu. Był lipiec 1903 r. W przeddzień uroczystości proboszcz zwrócił ofiarę i uzależnił udzielenie sakramentu od przeproszenia proniemieckich księży, którzy odmawiali rozgrzeszenia za czytanie polskiej prasy. Korfanty wszczął larum w swojej gazecie, głosił wszem wobec o tej wyjątkowej dyskryminacji i opisywał na lewo i prawo całą sprawę ze szczegółami. Jednym słowem: miast rzecz wyciszyć i udać się do Canossy, włożył jątrzący kij w śląską prowincję pruskiego mrowiska. Wtedy kard. Georga Koppa, arcybiskupa wrocławskiego, zażartego przeciwnika wszelkich odznak polskości, trafił klerykalny, przysłowiowy szlag.
Korfanty, choć gorliwy katolik, nie przeprosił „dotkniętych” krytyką księży, nie pokłonił się biskupowi i proboszczowi – i udał się z narzeczoną w wiadomym celu do Krakowa. Z marszu ślubu nie mogli jednak wziąć, bo w Galicji, monarchii habsburskiej, istniał obowiązek przynajmniej dwumiesięcznego, rządowo udokumentowanego zamieszkiwania w jej granicach. Pokonawszy rzucane przez los kłody, Korfantowie stanęli na ślubnym kobiercu z początkiem października w kościele pod wezwaniem św. Krzyża – przy wielkim entuzjazmie krakowian i poparciu krakowskiego kleru.
Korfanty nie przestał być żarliwym katolikiem, ale teraz ze zdwojoną siłą domagał się, aby Kościół nie wtrącał się do polityki. Żądał oddzielenia tronu od ołtarza! A co do pani Korfantowej... Jej mąż, wszak z robotniczego gminu, chciał się wspinać wyżej i wyżej i z tych wyżyn zasłużyć na posłuch i szacunek. Miał wszelkie predyspozycje do bycia kimś wielkim. Żona z gminu na robotniczym Górnym Śląsku była przecież wyśmienitym atutem! Ale gdzie tam...
Dalej kreował jej „pański” wizerunek, nader fałszywy. Choć kochał ogromnie, a ona do ostatnich jego dni była przy nim – była z nim 17 sierpnia 1939 r. w Warszawie – to mierził go fakt pracy bliskiej sobie osoby w domu towarowym. Wykłócał się, szczególnie z socjalistami, kręcił i kłamał bezmyślnie, dowodząc, że żona nigdy nie była sprzedawczynią. Okazuje się, że także ponad wiek temu wyłapywano wszelkie kłamstwa i kłamstewka polityków, jakich się dopuszczali, choć nie było internetu. Tego się nie wybacza. I choć Korfanty właśnie odniósł kolejny wielki sukces w wyborach do Reichstagu w 1909 r., to na jego Śląsku zaczęto mówić, że to już nie „nasz Wojtek”. To Wielki Pan.
Korfanty w przystępnej cenie
Już kilka lat wcześniej miano niezłomnego opozycjonisty zaboru pruskiego utorowało Korfantemu drogę do Reichstagu i Landtagu. Było to zapewne pokłosiem zjazdu w 1902 r. działaczy Ligi Narodowej zaboru pruskiego. W bezpiecznym dla nich Krakowie podjęto decyzję o wystawieniu na Górnym Śląsku własnej narodowej listy do niemieckiego i pruskiego parlamentu.
Wówczas wielkim i ważnym wydarzeniem było dostrzeżenie Górnego Śląska przez narodowych działaczy, który nie był przecież obszarem zaborów i przez sześć wieków – jak cały Śląsk – funkcjonował poza państwowością polską. Korfantego zarejestrowano w okręgu zabrsko-katowickim. Do tamtej pory wybory w górnośląskich okręgach wygrywała niemiecka Katolicka Partia Centrum. I wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że tradycji stanie się zadość. A tu Korfanty zaczął kampanię, jakiej do tej pory nie widziano! Szok!
Oto na rynku pojawiają się papierosy Korfanty w przystępnej cenie, niezliczona liczba pocztówek i fotografii z jego podobizną i autografem. Także inne towary, nawet wódka „Korfanty” – wszystko na śląską kieszeń. Co chwila wiece i spicze. Kandydat w otoczeniu sprzymierzeńców gromił księży, którzy do politycznej hucpy wykorzystują ambony, a nawet, o zgrozo, konfesjonały!
Każdą zbiórkę pieniędzy poprzedzała rzetelna, czasem wyrażana żartobliwą formą informacja, czemu kwota ma służyć: „Korfantemu na dłuższe galoty”, „Na rózgę, żebym każdemu ospalcowi naszemu porządnie pogwizdał na skórze”, „Na kosę dla wytępienia niemieckiego chwastu”, „Na krykę (laskę) dla tych, którzy występować będą przeciw polskości”, „Na brzytwę, abym ogolił Niemców”. Takie hasła szły przed i za Korfantym.
To była chwytliwa, nowoczesna kampania. Toteż Korfanty wygrał, choć zwycięstwo przypieczętował dopiero w drugiej turze. Był to przełom w historii Górnego Śląska. Korfanty jako pierwszy polityk wszedł do Reichstagu z jednoznacznie polskimi hasłami! Z marszu przystąpił do Koła Polskiego skupiającego dotąd kilkunastu posłów z Wielkopolski i Pomorza. I to także był przełom. Później już szło gładko i Korfanty wygrywał w cuglach. W Reichstagu zasiadał w latach 1903–13, następnie w 1918, a w Landtagu nieprzerwanie przez 15 lat: od 1903 do 1918.
Polska jest jak obwarzanek
Pierwsze przemówienie w Reichstagu wygłosił w styczniu 1904 r. – zaatakował germanizacyjną politykę Prus na jego rodzinnym Górnym Śląsku. Błysnął niezwykły talent oratorski poparty cywilną odwagą. Domagał się praw językowych dla Ślązaków i zaprzestania rugowania polskiego z kościołów. Jeszcze przed I wojną głosił wiarę w odrodzenie wolnej Polski, w której widział piastowskie ziemie Górnego Śląska.
W Reichstagu stawiał czoła całemu parlamentowi, wzbudzał posłuch i podziw – za sprawą sztuki oratorskiej, olbrzymiej wiedzy, inteligencji i zawstydzającej wielu niemieckich posłów znajomości ich rodzimego języka. Rzucał się w wir pracy wszystkich propolskich organizacji działających w Rzeszy.
Ale pod koniec 1907 r. rozstał się z Dmowskim, bo nie zgadzał się z prorosyjskim kursem endecji. Sam nie darzył Rosji sympatią. Przyszłą Polskę widział budowaną na kształt państw zachodnich, na kształt cywilizacji europejskiej.
Ostatnie, bodajże najsłynniejsze przemówienie na niemieckiej scenie wygłosił w Reichstagu 25 października 1918 r. Kończyła się Wielka Wojna, a na gruzach Austrii, Niemiec i Rosji miały wyrosnąć nowe, niepodległe państwa.
W jednym i drugim parlamencie przemówienia Korfanty zwykł zaczynać słowami: „Narodowo jesteśmy Polakami, a nie po polsku mówiącymi Prusakami”. Teraz otwarcie zażądał przyłączenia do ojczyzny polskich powiatów Górnego Śląska, Wielkopolski, polskich Prus Zachodnich i polskich powiatów Prus Wschodnich: „Jest to cudowne zrządzenie boskie, że stare Prusy, stara Rosja i stara Austria zginą pod naporem idei narodowych, wobec których te trzy państwa popełniły największe przestępstwa”. Kategorycznie domagał się uwolnienia z magdeburskiego więzienia Józefa Piłsudskiego: „Przypominam panom, że mąż, który przez poważną część narodu polskiego uważany jest za narodowego bohatera, przywódca Legionów, Piłsudski, mąż, któremu naród polski powierzył ministerstwo wojny, pomimo licznych wniosków i podań ze strony władz polskich ciągle jeszcze jest przetrzymywany w twierdzy w Magdeburgu” (fragment stenogramu z posiedzenia Reichstagu, Berlin, 25 października 1918).
Na tym posiedzeniu posłowie Koła Polskiego złożyli oświadczenie, że jako przynależni do narodu polskiego nie będą brać udziału w dalszych pracach niemieckiego parlamentu.
W tym czasie Piłsudski powtarzał: „Polska jest jak obwarzanek. Wszystko, co najlepsze na Kresach, a w środku pustka”.
Korfanty odpowiadał: „Gdyśmy tu, na Śląsku, walczyli o każdą piędź ziemi polskiej, która jest więcej warta niż całe powiaty na Rusi – odpowiedzialni sternicy naszego państwa szukali szczęścia i sławy pod Kijowem, by później bronić Polski przed bolszewikami aż pod bramami Warszawy”.
Kiedy w czerwcu 1922 r. Polska objęła kawałek przyznanego Górnego Śląska, nie było tu analfabetyzmu – na Kresach, umiłowanych przez Piłsudskiego, prawie 60 proc. ludności nie umiało czytać i pisać.
Dwa życiorysy, dwie idee, dwie Polski
W dniu zakończenia I wojny Korfanty był z rodziną w Poznaniu. Z miejsca wszedł w skład Naczelnej Rady Ludowej i jej ścisłego kierownictwa – Komisariatu Wykonawczego. 12 listopada wyjechał do Warszawy na czele delegacji dzielnicy wielkopolskiej, gdzie Piłsudski tworzył rząd, ale bez swojego udziału. Jego przyjazd wywołał euforię wśród sympatyków endecji, choć Korfanty wyraźnie się od tego środowiska dystansował. I wreszcie 17 listopada, w zamieszaniu związanym z powołaniem rządu, spotkał się ze starszym o sześć lat Piłsudskim. Dwa różne życiorysy, dwie idee, dwie Polski. I od razu byli na noże.
Józef Piłsudski – przesiąknięty bezkresem stepowych przestrzeni, uwiedziony wschodnim romantyzmem kresowego ziemiańskiego rodu, świętymi mitami przegranych powstań, ciągotami do rządów silnej ręki. Być może formuła „państwo to ja” stanowiłaby nadużycie, jednak „państwo to folwark”, w którym nieposłusznych należy karać, określa dokładnie wizję i cel, który Piłsudskiemu przyświecał.
Korfanty przez całe przedwojnie miał Piłsudskiego w marnym poważaniu. Z lubością powtarzał, że jeden powiat śląski (z kopalniami i hutami) wart jest dla Polski więcej niż województwa na wschodzie. Marszałka uważał za prostego szlachciurę, który nie jest w stanie wprowadzić Polski do nowoczesnej Europy. Na takie dictum Piłsudski zgrzytał resztkami zębów. Faktycznie byli na noże, choć ten w rękach Piłsudskiego był większy.
Korfanty urodził się w górniczej rodzinie wpisanej w industrialny pejzaż dymiących hutniczych kominów i kopalnianych szybów. Ze społecznych dołów wydrapywał się o własnych siłach, uczył się reguł demokracji parlamentarnej w zachodnim stylu, choć w surowym niemiecko-pruskim wydaniu. Nie doświadczywszy traumy honorowo przegranych powstań, stworzył ideę Polski wymarzonej, która nie chce rozdrapywać ran, oglądając się za siebie.
Rozmowa tych dwóch patriotów z dwóch różnych światów, walczących w dobrej sprawie, których miłości do ojczyzny nie sposób żadną miarą kwestionować, nie była serdecznym spotkaniem rodaków. Wszystkie uwagi dotyczące innej wizji Polski marszałek kwitował milczeniem lub śmiechem. Rozstali się na wrogich pozycjach. Potem było już tylko gorzej. W tamtych listopadowych dniach powstał rząd socjalisty Jędrzeja Moraczewskiego. Wielkopolanom, z Korfantym na czele, szykującym się do powstania, nie zaproponowano ani jednej teki.
Naczelnik poczuł się urażony
Kiedy już po trzecim powstaniu część Górnego Śląska przypadła Polsce, Korfanty ponowił próbę zrobienia kariery w Warszawie. Był jednym z liderów Związku Ludowo-Narodowego i szefem jego klubu w Sejmie Ustawodawczym. W połowie 1922 r. w parlamencie było 20 frakcji. Najliczniejsze to PSL – 96 posłów i ZL-N – 81. W czerwcu 1922 r. Polska zaczęła uroczyście obejmować w zarząd przyznaną nam część Górnego Śląska, co było wielką, trudną do przecenienia zasługą Korfantego.
Na fali euforii związanej z tym wydarzeniem Komisja Główna Sejmu wysunęła kandydaturę Korfantego na fotel premiera. Zaczął kompletować gabinet, a 15 lipca 1922 r. udał się po akceptację do Belwederu. I tam usłyszał od Naczelnika Państwa: „Nie chcąc w niczym przeszkadzać panu Korfantemu w jego pracy nad utworzeniem rządu, oświadczam, że będę zmuszony urząd swój złożyć”. Do tego Polska Partia Socjalistyczna, bliska Piłsudskiemu, zagroziła strajkiem generalnym w kraju, gdyby rząd Korfantego ujrzał światło dzienne. Jego desygnacja została więc szybko wycofana.
Cóż… Korfanty miał prawo sądzić, że skoro potrafił pozyskać posłuch i przegadać cały niemiecki parlament, to z łatwością da sobie radę w polskim Sejmie. Ale realna władza leżała poza nim. Nikomu wówczas nie mieściło się w głowie, że można stanąć przeciwko Piłsudskiemu, zbawcy narodu, twórcy legionów i zwycięzcy w wojnie z bolszewicką Rosją.
I to był kres marzeń o odegraniu wiodącej roli na ogólnopolskiej scenie politycznej. Wprawdzie pod koniec 1923 r. Korfanty został wicepremierem w rządzie Witosa, ale ta przygoda trwała dwa miesiące i skończyła się wraz z dymisją gabinetu.
Pod koniec sierpnia 1922 r. na zwieńczenie uroczystości przejęcia przez Polskę części Górnego Śląska do Katowic przyjechał Piłsudski. To była jego druga i ostatnia wizyta na Śląsku. Pierwszy raz pojawił się pod koniec XIX w., jeszcze jako działacz konspiracyjny. Kiedy wysiadał na dworcu w Katowicach, powitały go entuzjastyczne okrzyki ku chwale... Korfantego. Naczelnik poczuł się urażony i demonstracyjnie wrócił do wagonu. Wprawdzie do wygodnej salonki, ale przecież nie tak miała ta noc wyglądać. Przez długie godziny leczył urażoną dumę. Następnego dnia wyszedł z wagonu dopiero po okrzykach na jego cześć: „Niech żyje nam Naczelnik Państwa!”.
Potem powozem przejechał 100 m z dworca na rynek. Uczestniczył w mszy polowej, na której ks. Teodor Kubina z pobliskiego kościoła mariackiego powiedział pojednawczo: „Twoja władza od Boga pochodzi”. Dostojny gość odebrał jeszcze defiladę, udekorował zasłużonych powstańców, po czym zjadł obiad i uczestniczył w raucie wydanym na swoją cześć. Nazajutrz, 28 sierpnia, wrócił do stolicy. I nigdy więcej jego noga nie stanęła na śląskiej ziemi.
Blond bestia
Po upadku rządu Witosa przegrany Korfanty powrócił na Śląsk. Jeszcze we wrześniu 1922 r. jego Blok Narodowy zdobył 18 z 48 miejsc w Sejmie Śląskim. Wprawdzie nie piastował już żadnych urzędowych funkcji, ale był najważniejszą osobą w autonomicznym województwie, można powiedzieć: głównym rozgrywającym. Grzejąc się w tej przyjaznej śląskiej aurze, nie porzucał równocześnie ogólnopolskich ambicji.
Pod koniec września 1924 r. na rynku prasowym pojawił się dziennik informacyjno-polityczny „Polonia”, który stał się właśnie politycznym organem Korfantego i Chrześcijańskiej Demokracji. Wydawnictwo zaczęło przynosić spore zyski, a niebagatelne znaczenie miała stała subwencja wpłacana przez Górnośląski Związek Przemysłowców Górniczo-Hutniczych. „Polonia” pod względem rozmachu i stosowania nowoczesnych technik wydawniczych uważana była za jedną z najlepszych gazet Rzeczpospolitej.
Była też tarczą Korfantego jako przywódcy chadecji przed coraz silniejszymi atakami socjalistów, endecji i mniejszości niemieckiej, która pamiętała udział „blond bestii”, jak go nazywano, w oderwaniu tych ziem od Rzeszy. Ale działa najcięższego kalibru zaczął wytaczać opanowany przez zwolenników Piłsudskiego Związek Powstańców Śląskich, którego przywódcy uznawali Korfantego za „zdrajcę ludu śląskiego”. Na tym tle doszło do rozłamu w ZPŚl. W odpowiedzi powstał popierający Korfantego Związek Byłych Powstańców i Żołnierzy.
Nadszedł znamienny maj 1926 r. Korfanty przebywał wówczas w Warszawie i był świadkiem przewrotu. Opowiedział się za wprowadzeniem stanu wyjątkowego i pod wpływem emocji proponował premierowi Witosowi wyjazd do Poznania i zorganizowania tam oporu przeciw Piłsudskiemu. Zastanawiał się nad wysłaniem do stolicy śląskich pułków wojskowych i oddziałów policji. Dwa dni po przewrocie, 17 maja, Korfanty domagał się zwołania Zgromadzenia Narodowego poza Warszawą. Wszystko to działo się na skutek emocji, które dla dobra sprawy trzeba było poskromić. Wszak taka konfrontacja to krok ku wojnie domowej. Jeszcze na czerwcowym zjeździe śląskiej chadecji nazwał majowy zamach zbrodnią, czego Piłsudski nie potrafił mu wybaczyć do końca swoich dni.
Grudka błota się przykleiła
We wrześniu 1926 r. wojewodą śląskim został pochodzący spod Krakowa Michał Grażyński, jeden z dowódców trzeciego powstania, szef sztabu w randze porucznika grupy „Wschód”. Skonfliktowany z Korfantym na śmierć i życie. Kiedy po pierwszych sukcesach impet powstania osłabł, a kontrofensywa wojsk niemieckich groziła utratą zdobytych terenów, Korfanty zgodził się na rozejm, rozdzielenie walczących stron przez wojska alianckie i rozstrzygnięcie losów Górnego Śląska przez Międzysojuszniczą Komisję Rządzącą i Plebiscytową.
W powstańczym dowództwie nastąpił rozłam. Część żądała od Korfantego powołania „suwerennego państwa śląskiego”, inni próbowali dokonać puczu i walczyć do zwycięstwa, choć wiadomo, że nie mieliby szans w starciu z nadciągającą regularną armią niemiecką. Mielibyśmy kolejne przegrane powstanie. Toteż odziały wierne Korfantemu aresztowały puczystów, a wśród nich Grażyńskiego. Jeżeli przyjmiemy, że w trzecim śląskim zrywie padł „remis”, to ostateczny podział Górnego Śląska był wielkim zwycięstwem Polski.
Wraz z Grażyńskim nadszedł czas zemsty na znienawidzonym Korfantym. Najpierw zaczęto odwoływać go z rad nadzorczych firm śląskiego przemysłu, później oskarżać o złe zarządzanie m.in. Bankiem Śląskim, w którego władzach zasiadał. W Sejmie Śląskim powołano Sąd Marszałkowski, przed którym oskarżono go o branie łapówek od niemieckich przedsiębiorców. Korfanty wyszedł wprawdzie z procesów obronną ręką, ale wiadomo, że jakaś grudka błota się przykleiła.
Urwały się dotacje dla „Polonii”, za to rozkwitł najbardziej napastliwy wobec Korfantego, a związany z Grażyńskim dziennik „Polska Zachodnia”, w którym dyktatora trzeciego powstania pogardliwie nazywano „jurgieltnikiem niemieckim”.
Jurgielt to żołd, jurgieltnik – zdrajca oddający usługi za pieniądze. Suchej nitki na Korfantym nie zostawiały władze Związku Powstańców Śląskich. Ta napastliwa wrzawa coraz bardziej rozpoławiała śląskie społeczeństwo. Po raz kolejny okazało się, że na pstrym koniu jeździ nie tylko pańska łaska, ale i niewdzięczna pamięć o niedawnych zasługach.
Powstańcy zaczęli dzielić się na „korfanciorzy” i „grażyńszczoków”. Na pół rozpękł się patriotyczny Związek Towarzystw Polek. W latach 1927–30 nakład dziennika „Polonia” był przez władze konfiskowany ponad 200 razy. Atakowany i osłabiany ze wszystkich stron Korfanty odgryzał się wprawdzie, ale w zwarciu z wojewodą wspieranym przez obóz sanacyjny, w konfrontacji z silną władzą administracyjną, która miała tysiące instrumentów do zdobywania obywateli wiernych i uległych – nie miał szans. Trzeba także pamiętać, że był to czas kryzysu gospodarczego, a wiadomo, że wtedy względy ideowe schodzą wobec potrzeb materialnych na dalszy plan.
Cela jak trampolina polityczna
Pod koniec września 1930 r. został rozwiązany Sejm Śląski. Wygaśnięcie immunitetu umożliwiło aresztowanie Korfantego i osadzenie go wraz z innymi posłami, którzy przewodzili antysanacyjnej opozycji – m.in. Wincentym Witosem, Stanisławem Dubois, Hermanem Liebermanem i Karolem Popielem – w Twierdzy Brzeskiej. Oprócz zarzutów politycznych Korfantemu wyciągnięto szereg spraw natury kryminalnej. Były tak absurdalne i niewiarygodne, że trzeba było prokuratorów zmuszać do ich postawienia i publicznego wyartykułowania.
W Brześciu dzielił celę z Karolem Popielem, działaczem Narodowego Związku Robotniczego i Centrolewu, międzypartyjnego Związku Obrony Praw i Wolności Ludu. Siedzącego za kratami Korfantego wciągnięto na listy wyborcze w listopadzie 1930 r. W tzw. wyborach brzeskich, jak je nazwano, zdobył mandat do Sejmu i Senatu, a następnie jeszcze do Sejmu Śląskiego. Cela brzeska okazała się dla Korfantego świetną trampoliną polityczną.
Nie udało się Korfantego powiązać z absurdalnymi sprawami kryminalnymi nawet w atmosferze terroru, który w Twierdzy Brzeskiej był na porządku dziennym. Bicie, tortury i wszechobecna przemoc psychiczna w stosunku do politycznych wrogów nie przyniosła oczekiwanego skutku. Przewieziony po dwóch miesiącach do więzienia na Mokotowie, nie mógł o własnych siłach wyjść z policyjnej suki. Obawiano się, że ten wrak człowieka nie przeżyje zimy za kratami, toteż w połowie grudnia został zwolniony i wrócił do Katowic, gdzie zwolennicy przygotowali mu huczne powitanie w budynku redakcji „Polonii”.
Cichym, nieznanym dotąd głosem snuł opowieść o tym, co go spotkało. O strażnikach w polskich mundurach, którzy z lubością pastwili się nad bezbronnymi ludźmi. O zimnie, głodzie i poniżeniu, które miały złamać więźnia, upodlić go, pozbawić człowieczeństwa. Zdając te relacje, zaciskał wściekle pięści. Ale także całe to sympatyzujące z nim gremium po raz pierwszy zobaczyło w jego oczach łzy bezsilności i rozpaczy. Dyktator powstania, niezłomny dowódca, który prowadził swoje oddziały na szańce wroga, teraz wściekał się i płakał na oczach wiernego tłumu. „To jest zapłata za moje 35 lat ofiarnej pracy dla Polski, za me życie wypełnione pracą dla dobra publicznego”. Te słowa nie potrzebowały komentarza.
Po Twierdzy Brzeskiej Korfanty mógł pracować już tylko w opozycji. Wielkim jego dziełem było zjednoczenie śląskiego odłamu chadecji ze strukturami ogólnopolskimi – w tym przedsięwzięciu objął funkcję prezesa zarządu głównego. Gdy siedział w celi z Popielem, zrodziła się idea połączenia ChD z NPR. Ziściła się to dopiero jesienią 1937 r. – powstało Stronnictwo Pracy. Ojców pomysłodawców przy tym nie było – od dwóch lat przebywali na emigracji.
Emigracja albo Bereza Kartuska
W pierwszych dniach kwietnia 1935 r. w willi Korfantego pojawił się nadkomisarz policji Stanisław Brodniewicz z propozycją nie do odrzucenia: emigracja albo więzienie, konkretnie Bereza Kartuska. Wyjechał do Czechosłowacji, gdzie początkowo znalazł dach nad głową u Witosa, mieszkającego na Morawach. Potem przeniósł się do Pragi, otoczony życzliwą opieką przyjaciół: prezydenta Edwarda Benesza i premiera Miliana Hodża. Paszport dyplomatyczny umożliwiał mu polityczne podróże po Europie.
Rok później w szwajcarskiej miejscowości Morges pod patronatem Ignacego Paderewskiego miało miejsce szczególne spotkanie antysanacyjnych opozycjonistów, którego inicjatorem był gen. Władysław Sikorski. Przybyli m.in. gen. Józef Haller i Marian Januszajtis oraz płk Izydor Modelski, Korfanty był szczególnym gościem. To on w pierwsze święto Bożego Narodzenia 1918 r. witał w Gdańsku Paderewskiego; przywiózł go do Poznania, co zadziałało jak iskra, która następnego dnia spowodowała wybuch powstania. Był jeszcze Karol Popiel, był Włodzimierz Marszewski. Osiągnięte tam polityczne porozumienie nazwano Frontem Morges – jego celem była walka z sanacyjną dyktaturą i prowadzoną przez nią zgubną dla kraju polityką zagraniczną.
Jednym z efektów spotkania było utworzone w następnym roku Stronnictwo Pracy. Sanacyjne władze rozważały wystąpienie o ekstradycję Korfantego, ale uznały, że wobec jego dyplomatycznego statusu i parasola ochronnego najwyższych władz Czechosłowacji nie mają na to szans.
We wrześniu, rok przed wybuchem wojny, po ciężkiej i nieuleczalnej chorobie zmarł syn Korfantego Witold. Ojciec starał się o list żelazny, by pożegnać się z dzieckiem i uczestniczyć w pogrzebie. Odmówiono. Choć to wszystko działo się trzy lata po śmierci Piłsudskiego, jego zwolennicy gorliwie kontynuowali dzieło niszczenia Korfantego. Premier Sławoj Składkowski publicznie zapowiedział, że nie zapobiegnie aresztowaniu Korfantego, gdyby ten pojawił się na katowickim cmentarzu.
Jesień 1938 spadła na Korfantego żałobą. Za to w kraju – szczególnie w Warszawie i Katowicach – trwała zwycięska euforia po zajęciu Zaolzia. Po aneksji przez III Rzeszę Kraju Sudetów Czechosłowacja klęczała już przed Hitlerem na kolanach, co sanacyjna żaba postanowiła wykorzystać i podstawiła temu kowalowi własną nóżkę. W dniach, kiedy brzęk polskich szabel zagłuszał rozsądek, Korfanty proroczo pisał w „Polonii”: „Tak to wszystko się składa, że zdaje się, iż w nowym roku zbierać będziemy owoce Beckowej polityki i za jej sukcesy płacić rachunek”.
W marcu 1939 r. hitlerowskie wojska zajęły już całą Czechosłowację, a Korfanty znalazł się na liście najbardziej poszukiwanych wrogów Rzeszy. Schronił się w ambasadzie francuskiej, skąd z paszportem na nazwisko obywatela Francji Alberta Martina przedostał się do Paryża. Wszędzie już unosił się groźny zapach wojny. Korfanty czuł go w nozdrzach i poprosił polskie władze o pozwolenie na powrót do kraju. Miał już wprawdzie swoje lata, ale chciał brać udział w mobilizowaniu środowisk powstańczych. Był kwiecień. Mimo odmowy Albert Martin wyruszył do Polski. Statkiem handlowym dotarł do Gdyni, a potem pociągiem do Katowic. Dzień później został rozpoznany, zatrzymany i przewieziony na warszawski Pawiak. Dla sanacji pozostawał wrogiem publicznym numer jeden.
Jego aresztowanie wywołało wielkie protesty w kraju i interwencje zagraniczne, które po władzy spływały jak woda, choć przez prawie trzy miesiące nie potrafiła postawić mu zarzutów. Stan jego zdrowia pogarszał się w zastraszającym tempie, stąd po 82 dniach został zwolniony z Pawiaka, potem przewieziony do szpitala św. Józefa na Hożej. Wprawdzie zabiegi i operacje nie poprawiały jego zdrowia, to badania wykazały, że objawy owrzodzenia wątroby są typowe dla… zatrucia arszenikiem. Być może ściany celi zostały pomalowane arszenikiem. Być może został po prostu otruty. Być może, jako nałogowy palacz, był już u kresu swoich dni. Być może... W każdym razie premier Władysław Sikorski chciał w Londynie poznać prawdę o śmieci politycznego sprzymierzeńca.
Korfanty za wcześnie się urodził
Wojciech Korfanty zmarł nad ranem 17 sierpnia 1939 r. Dwa tygodnie przed 1 września, miesiąc przed zdradziecką agresją ZSRR. Trzy dni później w Katowicach żegnało go blisko 50 tys. osób. Celebrował bp Stanisław Adamski. Wśród żałobników byli m.in. gen. Józef Haller, Wincenty Witos, Karol Popiel, towarzysz więziennej niedoli i szef Stronnictwa Pracy, byli przywódcy endecji i nawet ugrupowań socjalistycznych.
Nie było nikogo z władz państwowych, a wojewoda Wojciech Grażyński wyjechał świętować mocarstwowe ambicje Polski na Zaolziu. O śmierci komisarza plebiscytowego i dyktatora trzeciego powstania, który na tacy podał Polsce najpyszniejszy kawałek Górnego Śląska, nie poinformowało katowickie radio. Przed trumną Korfantego nie niesiono poduszek z orderami, ponieważ za życia nie uhonorowano go żadnym odznaczeniem. I dopiero w 1997 r. na tego jednego z pięciu ojców założycieli niepodległej Polski sfrunął Order Orła Białego.
Na łamach „Polonii” pojawił się fragment politycznego testament Korfantego w przededniu wojny: „Wypowiadam gorącą prośbę do ludu, do Polski, by nie ustawał w pracy i poświęceniu, aby z Polski zrobić taką Polskę, jaka jest godna naszych marzeń, Polskę wielką, mocarstwową, Polskę katolicką, praworządną, zawsze sprawiedliwą”.
W czasie publikowania w „Polonii” tych słów usuwano jeszcze z filmów dokumentalnych ostatnie kadry z wizerunkiem Korfantego. Pamiętacie jak my, Wielcy Polacy, z pogardą oglądaliśmy zdjęcie Stalina i Jeżowa (jako szefa NKWD). Potem na zdjęciu był tylko Stalin ze świtą, a Jeżow zniknął. Na zawsze, nie tylko z kadru. Otóż Korfanty doświadczał w II RP podobnego zabiegu polityczno-cenzorskiego za rządów sanacji.
Kazimierz Kutz mówił kiedyś o Korfantym, że się za wcześnie urodził. Że pod wieloma względami co najmniej o pół wieku wyprzedził swój czas. Przede wszystkim jako demokratyczny polityk i nowoczesny liberalny biznesmen. Dlatego jego życie miało tak niezwykły, zgoła tragiczny przebieg.
Korfanty był demiurgiem górnośląskiej przestrzeni. Udało mu się przyciągnąć do Polski ziemie, które przez sześć wieków nie miały z państwowością polską nic wspólnego. Nigdy nie stanął na czele rządu, choć był blisko. Chłodno patrząc – przegrał, bo musiał uciekać z kraju, o który walczył. Ale bez jego szaleńczych marzeń, żeby po wojnie Górny Śląsk przyłączyć do raczkującej Polski, nic takiego nie miałoby miejsca.
Czy Korfantego zniszczyła trucizna? Cóż, bez wątpienia na jego życie mogły dybać służby hitlerowskiej Rzeszy, dla których pozostawał symbolem niemieckiej krzywdy tamtych czasów. Polskie sanacyjne władze także nie rozpaczałyby po jego śmierci. Osadzenie w Brześciu i na Pawiaku miały swoją wymowę. W sensie niewymiernym, trudnym do sprecyzowania, zabiła go szczególna, z wiekiem nasilająca się coraz bardziej nieuleczalna choroba – miłość do Polski.
Ale pojawiła się też śmierć w sensie wymiernym – trucizna, konkretnie arszenik, zdiagnozowana w warszawskim szpitalu i budząca zainteresowanie londyńskiego rządu Sikorskiego. To nie były fantazje jakiegoś konowała, tylko znakomitego lekarza, późniejszego generała, szefa służb medycznych Wojska Polskiego. Jak do nich podejść?
Cóż... 3 września 1939 r. do Katowic wkraczał już Wehrmacht i wraz z nim administracja hitlerowska. Gdyby Korfanty dożył tych dni, jego los byłby policzony i przesądzony. Czekałaby go, najpewniej, szubienica w więzieniu przy ulicy Mikołowskiej. Dla Niemców był śmiertelnym wrogiem, jak też dla sanacyjnej Polski. Niegdyś w jakiejś dyskusji usłyszałem tezę, że Josef Goebbels mógłby zaproponować na Śląsku Korfantemu rolę norweskiego Vidkuna Quislinga. Ale nie, nie z Korfantym takie numery.
PS Jeżeli teza o otruciu Korfantego miałaby żyć dalej w swoim spiskowym wymiarze, to łatwo ją zweryfikować. Przez ekshumację. Arszenik powinien zostać w kościach.