Każdy pobiegł w swoją stronę
Każdy pobiegł w swoją stronę... Tak igrzyska w Paryżu sprzed 100 lat zapisały się w historii
Był to upalny dzień na paryskim Stade Colombes, 7 lipca 1924 r. Finał 100 m miał się rozpocząć o 18.00, ale sędziowie przełożyli go o godzinę ze względu na temperaturę – 37 stopni (we wcześniejszym biegu na 10 km do mety dotarło tylko 23 z 38 startujących). 24-letni Harold Abrahams już od półfinału rozegranego cztery godziny wcześniej czuł się fatalnie. Mało brakowało, a nie dotarłby do finału. W tamtym biegu rywale wystartowali, jak mu się zdawało, jeszcze przed wystrzałem. Przez ułamek sekundy liczył, że sędzia krzyknie „False start!”. Potem ruszył, widząc plecy rywali. Ogarnęła go panika, bo miał kogo gonić – stawkę otwierał Charlie Paddock, „Kalifornijska Błyskawica”, aktualny mistrz olimpijski, „najszybszy człowiek świata”, jak nazywały go paryskie gazety.
Abrahams wspominał po latach: „Zerwałem taśmę przed Paddockiem. Ten półfinał to był mój najlepszy bieg w życiu”. I chyba najszybszy – Abrahams wygrał go w czasie 10,6 s, ale biorąc pod uwagę, że „zaspał” na starcie, prawdziwy rezultat mógł być zbliżony do 10,4 s, czyli poniżej ówczesnego rekordu olimpijskiego.
Odkąd pamiętał, chciał dorównać starszemu bratu Sidneyowi, który na poprzednich igrzyskach w Antwerpii reprezentował Wielką Brytanię w skoku w dal. Był synem litewskiego Żyda, który wyemigrował na Wyspy pod koniec XIX w. i który nie szczędził mu bata, co odbiło się później na jego charakterze, jak twierdził jego biograf Mark Ryan. Ojciec Harolda dobrze zarabiał i posłał syna do dobrych szkół. W Cambridge Abrahams zakochał się w bieganiu.
Tamtego dnia kilka minut przed siódmą wieczorem wyszedł z szatni nr 4. Przeszedł chłodnym podziemnym tunelem pod trybunami wprost na rozgrzaną po całym dniu bieżnię, przywitało go równie rozpalonych 10 tys.