Historia

Francuska ruletka z wyborami. Czy Macron też zgotuje sobie polityczne Waterloo?

Siedziba Zgromadzenia Narodowego we Francji Siedziba Zgromadzenia Narodowego we Francji Benoit Tessier / Reuters / Forum
Ogromne ryzyko, które może się opłacić, ale i prowadzić do katastrofy. Co mówi historia na temat przedterminowych wyborów we Francji?

Niedzielne wybory parlamentarne, zwołane przez prezydenta Macrona pod wpływem zwycięstwa skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego w wyborach do Parlamentu Europejskiego z 9 czerwca, to głosowanie, w którym Francuzi tak naprawdę pokażą swój stosunek do integracji europejskiej. Od początku istnienia V Republiki w 1958 r. prezydenci zwołali przedterminowe wybory pięciokrotnie. W każdym z tych przypadków przyświecały im inne cele, ale kwestia miejsca Francji w Europie zawsze odgrywała w nich ważną rolę.

Konstytucja z 1958 r. dała prezydentowi prawo rozwiązania Zgromadzenia Narodowego i rozpisania nowych wyborów. Rozwiązanie to zostało wprowadzone w życie przez wracającego wówczas do władzy generała de Gaulle’a i miało stanowić antidotum na sytuację, w której prezydent i wrogie mu Zgromadzenie Narodowe paraliżowały się nawzajem (co było zmorą IV Republiki). Władza rozpisania nowych wyborów stawiała prezydenta w roli głównego rozgrywającego na krajowej arenie politycznej.

Czytaj też: Reżyserzy dziejów. Oni tworzyli i niszczyli Europę w ubiegłym stuleciu

Wotum zaufania

Obejmując władzę, de Gaulle chciał państwa silnego, w którym odpowiedzialność za rządy nie rozmywa się między prezydentem a parlamentem. Aby to zrobić, musiał zmienić konstytucję, na mocy której głowę państwa wybierało kolegium elektorskie (złożone z ok. 82 tys. oficjeli nazywanych grands électeurs). Prezydent czekał na właściwy moment, aby rozpisać referendum w sprawie wyboru głowy państwa w wyborach powszechnych. Nadszedł jesienią 1962 r. De Gaulle dopiero co podpisał porozumienie kończące krwawą wojnę w Algierii, a w sierpniu przeżył zamach na swoje życie w Petit-Clamart, zorganizowany przez wojskowych, którzy Algierii opuszczać nie chcieli.

W październiku 1962 r. rozwiązał Zgromadzenie Narodowe ze względu na ostry sprzeciw socjalistów i komunistów wobec referendum. Referendum i przedterminowe wybory odbyły się w odstępie zaledwie trzech tygodni, co było na rękę de Gaulle’owi, który przedstawił jedno i drugie głosowanie jako wotum zaufania dla swojej wizji zmian w kraju. W obu przypadkach generał odniósł zwycięstwo: w referendum poparło go 62 proc. Francuzów, a gaullistowska Unia Nowej Republiki zdobyła większość w Zgromadzeniu Narodowym. Jak napisał Tony Judt w „Powojniu”, po 1962 r. de Gaulle miał „władzę większą niż jakakolwiek inna wybieralna głowa państwa demokratycznego na świecie”.

Prezydent rozpisał przedterminowe wybory po raz drugi w czerwcu 1968 r. Było to pokłosie słynnego paryskiego maja, czyli bezprecedensowych protestów studenckich, kiedy ulice stolicy zmieniły się w pole walki. Demonstrująca młodzież miała na sztandarach antygaullistowskie hasła: „Dziesięć lat wystarczy” czy „De Gaulle do muzeum”. Ogłaszając rozwiązanie Zgromadzenia Narodowego, generał dał do zrozumienia, że głosowanie będzie wyborem między anarchią a ładem, spokojnymi reformami a szaleństwem rewolucji. Po raz kolejny gambit przyniósł sukces ugrupowaniu prezydenta: gaulliści zdobyli 46 proc. mandatów w parlamencie.

Zarówno w 1962, jak i 1968 r. de Gaulle dał Francuzom jasno do zrozumienia, że w razie przegranej jego ugrupowania poda się do dymisji. W obu przypadkach ów manewr mu się opłacił. To właśnie kwestia osobistej odpowiedzialności za polityczny kierunek, w jakim zmierza państwo, odróżnia de Gaulle’a od Macrona, który ogłaszając przedterminowe wybory, nie zdecydował się na podobną deklarację.

Czytaj też: Charles de Gaulle. Wybawca i bohater

Podwójne uderzenie

Kolejnym prezydentem, który dwukrotnie zarządził przedterminowe wybory, był socjalista François Mitterrand. Zwyciężywszy w kwietniu 1981 r., chciał jak najszybciej pójść za ciosem i zapewnić socjalistom większość w paramencie. Francja była wówczas zmęczona rządami skłóconej centroprawicy, a Mitterrand płynął na fali popularności socjalistów, którym udało się przyciągnąć ludzi ze wszystkich warstw społecznych, włącznie z katolikami, kobietami, rolnikami i małymi sklepikarzami.

Wybory okazały się jego spektakularnym sukcesem. Socjaliści zdobyli ponad 54 proc. miejsc w Zgromadzeniu Narodowym. Była to również epokowa zmiana w dziejach V Republiki: Francja miała pierwszego lewicowego prezydenta, który w dodatku nie musiał oglądać się na opozycję w parlamencie. Socjaliści zwyciężyli na fali haseł o potrzebie głębokiej transformacji państwa. Nie tylko wyplenienia korupcji i nudy gaullistów, ale i modyfikacji wolnorynkowej gospodarki czy wręcz rewolucji społecznej. Zapowiedzi te nie wytrzymały jednak konfrontacji z twardymi realiami ekonomicznymi. Francuska gospodarka miała się coraz gorzej, a bezrobocie rosło. Lewicowi radykałowie pchali rząd w kierunku wyprowadzenia Francji z międzynarodowych rynków finansowych, co spowodowałoby izolację Paryża, a może nawet wyjście ze wspólnoty europejskiej. Mitterrand dał tym żądaniom odpór. Ogłosił, że Francja będzie budować lepsze społeczeństwo raczej dzięki europejskiej unifikacji niż wbrew niej.

W 1988 r. Mitterrand zdecydował się powtórzyć manewr, który z takim powodzeniem zastosował siedem lat wcześniej. Na fali zwycięstwa w majowych wyborach rozwiązał Zgromadzenie Narodowe i rozpisał błyskawiczne wybory parlamentarne. Chciał w ten sposób wyzwolić się z konieczności współrządzenia z centroprawicowym gabinetem Jacques’a Chiraca (kohabitacja z nim trwała od 1986 r.). Ryzyko opłaciło się tylko połowicznie, głosowanie pokazało Francję podzieloną na pół: lewicowa koalicja zdobyła 277, a centroprawica 270 mandatów w Zgromadzeniu Narodowym. Socjaliści i ich koalicjanci rządzili Francją aż do kolejnych wyborów w 1993.

Czytaj też: Paryż patrzy na Kijów

Chirac w opałach

W wyborach zwołanych przez prezydenta Jacques’a Chiraca w 1997 r. w stopniu dużo większym niż przedtem chodziło o stosunek Francuzów do Unii Europejskiej. Chirac obejmował prezydenturę jako lider euroentuzjastycznej frakcji ruchu gaullistowskiego. Nie przeszkadzało mu to grać na eurosceptycznych sentymentach Francuzów, szczególnie tej części, która uważała, że zbyt głęboka integracja (której przejawem był przede wszystkim traktat z Maastricht z 1992 r.) stanowi pogwałcenie politycznego dziedzictwa de Gaulle’a. Wzrost popularności partii skrajnych i krytycznych w stosunku do projektu europejskiego (Frontu Narodowego oraz Francuskiej Partii Komunistycznej) siłą rzeczy wepchnął Chiraca w rolę obrońcy głębszej integracji.

Rozwiązując parlament, prezydent mówił, że kieruje się racją stanu. W rzeczywistości przyświecały mu bardziej krótkoterminowe cele, przede wszystkim nadzieja na zwiększenie przewagi centroprawicy w parlamencie nad socjalistami. Chiracowi spieszyło się do wyborów z jeszcze jednego powodu. Otóż bał się, że polityka zaciskania pasa związana z obowiązkami, jakie nakładał na Francję traktat z Maastricht, obróci się szybko przeciw niemu. Chciał więc zebrać polityczne zyski, zanim Francuzi odczują negatywne skutki budżetowych cięć i niskiego deficytu.

Zwołując wybory, Chirac dał do zrozumienia, że będzie to coś na kształt referendum, w którym wyborcy określą swój stosunek do UE. Wyniki pokazały, że ryzyko się nie opłaciło. Patria Socjalistyczna wraz z komunistami pobiła na głowę centroprawicę i utworzyła rząd pod przywództwem Lionela Jospina, rozpoczynając tym samym okres kohabitacji. Oddanie na pięć lat rządów w ręce lewicy pozbawiło Chiraca realnego wpływu na politykę wewnętrzną. Był to pierwszy raz od wyborów w 1877 r., kiedy urzędujący prezydent przegrał wybory, które sam zwołał.

Czytaj też: Czarna legenda marszałka Pétaina. We Francji to nadal bolesna i otwarta rana

Polityczne Waterloo?

Doświadczenie pokazuje, że przedterminowe wybory to rzut monetą, a sukces zależy w dużej mierze od politycznej intuicji i właściwego odczytania nastrojów społecznych. Prezydenci, jak de Gaulle i Mitterrand, decydowali się na ów krok w sytuacjach, kiedy raczej mogli być pewni sukcesu. Zarówno w 1962, jak i 1981 r. ryzyko porażki było zatem dużo mniejsze, niż jest dziś w przypadku Macrona.

Niedzielne wybory nie przesądzą o być albo nie być Macrona, który już zapowiedział, że bez względu na wynik nie odejdzie z urzędu. Francuski prezydent może natomiast powiększyć grono tych przywódców, którzy sami zgotowali sobie polityczne Waterloo.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wakacje młodych Polaków: na pokaz, byle się klikało. Wszyscy wrócą tak samo zmęczeni

Co robi młodzież w wakacje? Dawniej odpoczywała, a dziś szuka atrakcji albo... pracy. Mało kto zrobi sobie wolne od social mediów. A wszyscy wrócą jednakowo zmęczeni. Bo dziś już nawet nicnierobienie nie jest takie samo jak kiedyś.

Zbigniew Borek
26.06.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną